niedziela, 13 grudnia 2020

WALNIĘTY ŚWIĘTY (VII) - NIELUDZKI FART CZYLI KARA NIEBIOS DLA CYPRIANA

WALNIĘTY ŚWIĘTY (VII) - NIELUDZKI FART CZYLI KARA NIEBIOS DLA CYPRIANA
Cześć.
Blog wraca z reaktywacją skupiając się na świętach, które się zbliżają.
Co do Walniętego....niech również wraca nasza kochana, boska zmora!

Walnięty będzie posiadał dokładnie dziesięć części.

Zaraz po tym rusza opowiadanie pt. "Nie tylko od Święta."
"W gruncie rzeczy" zostawimy sobie na bardziej pogodny, wiosenny okres.

Pozdrawiam. Wasza A.


***

Cyprian wybrał dezercję. Uciekł z pola bitwy, ale łącząc wątki, stało się tak również i ze względu na mnie. Dosyć miałam połowicznych zgadywanek i odbijania się od ścian. Bo gdy zadomowiłam się z jakąś myślą, za moment czekała mnie z jej strony totalna rozwałka.  

—  Kochanie, czy coś się stało?  mama próbowała wydobyć ze mnie choć gram informacji. Ja natomiast miałam gdzieś kontrolne telefony zdarzające się ledwo raz na pół roku. 


— Jest okej. Mam sporo pracy w kwiaciarni. Poza tym nie chciałam wam przeszkadzać.  kłamałam, jak najęta. W tym przypadku jednak  potrafiłam to sobie gładko wytłumaczyć. Moi rodzice wręcz prosili się o łganie im w twarz. Przecież sami próbowali nauczyć mnie tego przez wiele ostatnich lat. Wreszcie zdobyłam się na odwagę i zaczęłam korzystać z ich własnej broni.


— Dobrze, dobrze. Tata się ucieszy. — tak jak sądziłam nadal nie zmieniła strategii podnoszenia mnie na duchu. Mama nie była w tym mistrzynią. Wszystko co było związane z ojcem mogło jedynie poddać mnie gorszemu humorowi. Nie był moim ulubieńcem, jak i ja jego kochaną, przysłowiową "córeczką tatusia".  Dopiero teraz zaczynało do mnie docierać wiele rzeczy. Po odejściu Cypriana nie wiadomo dokąd, uświadomiłam sobie, że wszystko ma swoje złe strony. Nawet Anioły. Nawet dobroć. 


— Muszę kończyć. Zaraz będę lecieć na trening. — kolejne kłamstwo. Od ostatniego spotkania Jacek nawet nie zadzwonił. Całe cholerne dwa dni. Świat wywrócił się do góry nogami. Jak nie posiadałam dwóch amantów różnorodnych fantazji na mój temat, tak nagle obydwoje zniknęli, pękając jak mydlana bańka. Jakby to wszystko było snem. — Pa.


Nie usłyszałam jakiegokolwiek szmeru kroków czy nawet trzepotu skrzydeł. Kiedy odwróciłam się okazało się jednak, że i demoniczne kreatury potrafią się teleportować. Piękność o ciemnych oczach, czerwonych ustach, spoglądała na mnie zaciekawiona i podekscytowana. Możliwe, że tylko przez wzgląd na ostatnie wydarzenia nie zareagowałam krzykiem, finalnie mdlejąc na jej widok. Zoja. Byłam pewna tożsamości osobnika siedzącego na komodzie w salonie, który swą pozą wabił każdego śmiertelnika. Skrzyżowane seksownie nogi oraz kręcone czarne włosy oplatające nagie ciało, robiły wrażenie.


— Cześć. — mrucząc, oblizała usta i zeskoczyła z mebla. Włosy nie odwinęły się z jej ciała, za co w duszy gromko dziękowałam.


— Zoja. — powiedziałam na głos, a ta z udawanym zdumieniem na twarzy, okręciła się wokół mej osoby. Nienaturalne długie pazury sunęły w międzyczasie od lewego ramienia wzdłuż prostej. Aż do wykonania pełnego obrotu.


— Ada. — szepnęła i odsunęła się ode mnie. Gdy stanęła na wprost i zmierzyła mnie od stóp do głów, przeszył mnie dreszcz idący w parze kierunkiem jej spojrzenia. — Wyrosłaś na piękną kobietę. 


— Mówisz, jakbyś znała mnie od dziecka. Piekielna cioteczka? Nie dziękuję. Tam są drzwi. — wskazałam palcem na korytarz i uśmiechnęłam się uprzejmie.

— Temperament niczym czeluście piekła! Jestem pod wrażeniem...— pazur powędrował w stronę jej dolnej wargi, by na moment się na niej uwiesić. Nie wyglądała na groźną, ale wolałam nie ryzykować. 


— Cyprian nie odpuści, jeśli mnie skrzywdzisz. — na te słowa wybuchnęła śmiechem.


— Skrzywdzić? Słoneczko ty moje! — kiedy mocno mnie do siebie przytuliła, a potem od razu powędrowała do kuchni, poczułam że tracę wszelkie siły witalne. Ona natomiast nieprzejęta tym faktem, zaczęła szperać po wszystkich szafkach.  — Ja nie krzywdzę śmiertelnych...jedynie ich kuszę...— na sekundę oderwała się od procesu ewidentnej kradzieży, czegoś czego nie mogła zlokalizować i spojrzała na mnie świdrująco.


— Pomóc w czymś? — nie mogłam skupić się na rozmowie podczas rabunku kuchennych zapasów przez demona. No jakby, nie szło to w parze z rzeczywistością.


— Wino. Czuję wino! — kreatura złapała za drewnianą beczułkę stojącą obok chlebaka i odkryła jej wieko. — Aha! Bingo! — następnie jednym ruchem ust odgryzła plastik z końcówki butelki, a potem wciągnęła nimi korek umieszczony w górnej części szyjki szklanego naczynia. Następnie wypluła całą zawartość z ust na blat i pociągnęła kilka głębszych łyków. 


— Czego chcesz? — ostrożnie przesunęłam ciało w stronę komody, w której trzymałam żelazny krucyfiks, który nosił na sobie ślady użytkowania poprzez kontakt z wodą święconą. Czy do końca zbzikowałam? Zapewne tak, ale nawet podczas ataku paranoi musiałam się jakoś uzbroić przed własnymi wyobrażeniami.


— Przekonać Cię do grzechu i podpowiedzieć...— gdy spojrzała na moją dłoń, która wsunęła się do szuflady aby sięgnąć po broń, zdębiała. — Jak możesz...— łzy, które pojawiły się na policzkach, a następnie gromki szloch jaki wydobył się z jej krtani, ogłuszył mnie na moment. — Ja Ci chcę pomóc, a ty mnie chcesz wysłać do piekła!? Wy niewdzięczni....— gdy odskoczyłam od szuflady od razu kazałam się jej uspokoić.


— Możesz przestać! Ja nie znam się na...całkowicie powariowaliście?! — demoniczny krzyk desperacji ustał, a zamiast tego na twarzy pojawił się gromki uśmiech. — Co do...


— Żartowałam. I tak by nie zadziałał. — potworzyca okręciła się na pięcie niczym baletnica i wylądowała na kanapie. Następnie zaczęła przeciągać się i wić niczym kotka. Gdy skończyła popatrzyła na mnie przenikliwe, a mruczeniem przywołała na swoje kolana Balbinę. Zdradziecki czyn futrzaka rozpoczął dwutygodniowy szlaban na smakołyki oraz telewizję. — Więc...śmiertelniczka wpadła w oko naszemu małemu posłańcowi nieba?


— Powinnam się leczyć. — szepnęłam pod nosem. 


— Lekarstwa, terapie tutaj na nic się nie zdadzą Adriano. — znów wyszczerzyła kły i pazurem wskazała miejsce naprzeciw sofy. — Usiądź, a obiecuję, że zachowam spokój. 


— Jasne. — nie miałam niczego do stracenia oprócz życia, które i tak wyglądało niczym pobojowisko chorób psychicznych czy schizofrenicznych.


Sekundę później siedziałam naprzeciwko piekielnego inkuba, który radośnie filtrował mnie wzrokiem i nucił coś pod nosem. Cisza zaczęła wywiercać w mej głowie dziurę, a jej przyglądanie się wzbudziło nerwicę. Musiałam  więc zacząć działać, by móc się jej pozbyć.

— Chcesz Cypriana? — zapytałam prosto z mostu.


— Cypriana? — charczący śmiech przypominał dźwięk działającego dłuta wiertarki.— Ależ Adriano. Ten zdrajca jest mi zbędny. Poza tym prędzej czy później i tak wyląduje w czyśćcu za czyny, jakich się dopuścił. Więc do rzeczy...— nie mogłam pozostać bierna na takie informacje. Skóra wręcz zaczęła swędzieć od ciekawości, jaką wywołał jej słowotok. 


—  Czyny jakich....o czym mówisz? — zaskoczona podniosła swe rozleniwione ciało do pozycji siedzącej i lekko nachylając się do przodu, spojrzała na mnie badawczo.


— Ty nie wiesz? — po niecałej sekundzie wyprostowała się i wzięła głęboki oddech. — W imię Judasza. — zasłoniła usta dłonią, a następnie zamknęła powieki. — Nie powinnam była...— gdy wstała i niczym wyproszony gość zaczęła zbierać się do wyjścia, a raczej zniknięcia, powstrzymałam ją.


— Zoja!   wypowiedziane na głos imię demona, skutkowało jego posłuszeństwem. To pamiętałam z filmów o opętaniach. Miałam nadzieję, że zadziała.   Co takiego uczynił Cyprian, że nawet ty przed nim uciekasz...  musiałam wziąć ją pod włos bo inaczej znów zostałabym z głową pełną znaków zapytania.


— On stracił prawo do bycia Aniołem Stróżem już dawno temu, Adriano.   oblizała usta i panicznie rozejrzała się po mieszkaniu.   Myślałam, że...  zgięta w pół szeptała w moją stronę jedną z najgorszych wizji, jakiej nie byłam w stanie sobie nawet wyobrazić.   Myślę, że on wrócił tutaj żeby spłacić dług albo chce coś temu u góry udowodnić i wtedy...  nie potrafiłam poskładać tego w całość.


— On chce wkupić się z powrotem?   nie mogłam w to uwierzyć. Cyprian pragnął wrócić do nieba.


— Musiał sobie też przypomnieć poprzedni żywot. W końcu Anioł Stróż to dusza ludzka zamieniona w opiekuna.   dopiero teraz szczęka opadła mi do samej podłogi. Oczywiście tylko w przenośni.


— Cyprian był człowiekiem?  przez gardło nie mogły mi przejść te słowa. Czyżbym od samego początku była celem oszusta z niebios?


— Owszem. I był bardzo dobrym człowiekiem, dlatego wasz szef dał mu posadę Stróża. Chciał żeby się kimś zaopiekował. Tyle, że tamta kobieta nie odwzajemniła jego uczuć...  teraz dopiero zaczynałam kalkulować całą sytuację.  On ujawnił się jakiejś śmiertelniczce, a to prawie zaprowadziło ją na stryczek.


— Popełniła...  zaczęłam martwić się o swoje życie.


— Nie, ale i tak wszystkie Zastępy zaczęły go szukać. Na próżno. Cyprian rozmył się w powietrzu. Dziewczyna po prostu straciła pamięć.


—  Dlaczego wy nie chcieliście go schwytać? 


—  Bo prawie dostarczył nam duszę.   piekło. Diabeł nie gonił kogoś, kto grał do jego bramki. Mimo, iż robił to nieświadomie.  Poza tym nie wtrącamy się w Sądy Wielkie. Taki jest układ. To wola człowieka jest najważniejsza.


—  Cyprian wrócił...?  logiczne myślenie zaczynało zawodzić.


— Bo widocznie znalazł wyjście z sytuacji. Do piekła należeć nie może. To wykluczone. Zastępy wrzucą go do czyśćca, jak tylko go znajdą. Jedyną opcją na wyzwolenie jest powrót do nieba lub...świata śmiertelnych. Ale do tego potrzebowałby...naczynia i....  gdy spojrzała na mnie przerażona, zrozumiałam że doznała olśnienia.


— Przesilenie. Liczone w ludzkich latach po drugiej stronie nastąpiło 22 grudnia. Wtedy zszedł na ziemię. Ujawnił się. Jest tutaj dlatego, że następuje czas patriarchy. Jezusa. Waszego zbawiciela. On się rodzi, więc Cyprian też mógłby...tyle, że musi mieć kogoś, kto go tu przywoła.


— Przywoła?   spojrzała na mnie.


— Otworzenie się na miłość jest ważne Adriano. Mimo wszystko prosiłabym Cię jako przeciwnik świętości o nieczczenie tego kultu! To może zaważyć na wszystkim. On nie ma pojęcia, co wyprawia! Jak człowiek zdradzi swoją naturę i sprowadzi jednego z góry, to za moment inni też będą chcieli zejść. On chyba chce wywołać jakieś powstanie...co najmniej ze skutkiem wojny stron! 


 Cyprian? On chce żebym się zakochała bo wtedy...— wszystko zsumowało się w jednym momencie. —  Albo zostanie tutaj albo wróci do nieba. 


— 
Bożonarodzeniowy cud. Pół na pół.  — Zoja spojrzała na oszronione okno, a następnie wyszeptała do mnie ostatnie słowa zanim rozpłynęła się w powietrzu. — Nie pozwól mu na to. Nie ryzykuj.

Czując spaloną siarkę, wgapiałam się w miejsce, gdzie jeszcze przed momentem stała nieczysta zmora. Nieczysta? Raczej najbardziej higieniczna z nich wszystkich! Cyprian mnie okłamał, a co za tym szło, próbował sprowadzić na nieznaną drogę. Być może miał w tym jakieś dobre intencje, ale wolałam nie ryzykować. Jeśli Zoja mówiła prawdę, to jej parszywy język również miał rację. Musiałam zrobić wszystko, aby powstrzymać jego i siebie przed rozpętaniem największej wojny w dziejach ludzkości. 









Jacek wyglądał na posmutniałego, gdy poprosiłam go o możliwość rezygnacji z zajęć, które prowadził. Nie potrafiłam nawet wspomnieć słowem o niestworzonych rzeczach, gdyż wiedziałam, iż z góry weźmie mnie za wariatkę. Jemu akurat realnego spojrzenia na świat nie brakowało.

— Nie rozumiem. — szepnął, wykreślając mnie z listy swoich podopiecznych. — Naprawdę nie zamierzałem Cię...nastraszyć lub...— chcąc nie chcąc, musiałam brać odpowiedzialność za swoje czyny i słowa. Dlatego też czekałam na lincz z jego strony, nawet kilka przykrych słów. A tutaj? Nic. Po prostu zwykła rezygnacja i smutek. To dodatkowo wzbudziło we mnie agresje, której źródłem był Cyprian.

— Jacek...ja nie jestem gotowa na jakąkolwiek poważną relacje, a bezpośredni kontakt z tobą nie ułatwia mi trwania przy swojej decyzji. — brzmiało to tak głupio, że sama chciałam zapaść się pod ziemię, gdy kierowałam do niego dane słowa.

— Kazik prosił o telefon do Ciebie. — kiwnęłam głową i zgodziłam się na spotkanie z człowiekiem, który dzięki Jackowi znów stanął na nogi.

— Jasne. Możesz przekazać mu mój numer. Będę w pobliżu, gdyby...— kiedy jeden z chłopaków podbiegł do Jacka i szepnął mu coś na ucho, odsunęłam się na bok i udałam zainteresowaną tapetą w swoim telefonie.

— Oczywiście. — jako trener miał swoje obowiązki, a ja musiałam pozwolić mu odejść mimo, iż mocno nie chciałam kończyć tej rozmowy w taki sposób. Kiedy chłopak wbiegł do sali treningowej, zostawiając nas znów samych, postanowiłam wykorzystać szansę.

— Jesteś najlepszym facetem jakiego w życiu spotkałam. — uśmiechnęłam się, próbując zatamować łzy, które powoli napływały do oczu. Na jego twarzy szukałam jedynie zrozumienia. Chciałam aby mi wybaczył i poszedł w swoją stronę.

— Raczej nie, skoro ktoś taki, jak ty ma mnie dość. — podniósł wzrok i udając niewzruszonego podążył do sali treningowej. Na odchodne usłyszałam rzucone zza pleców "cześć" i tyle go widziałam. 

Świat nie zapłonął żywym ogniem. Nie zalał go potop. Nie został zniszczony przez pioruny gniewu z niebios. To oznaczało jednak, że tak być musiało. Bo przecież Bóg nie wybaczyłby mi odrzucenia swego przeznaczenia. Nie pozwoliłby mu odejść. Nie pozwoliłby mi zakochać się w kimś innym. Prawda?


***

Patrząc na stare fotografie rodziców z okazji obchodów pierwszej rocznicy ślubu, próbowałam zrozumieć wszechświat. Jakim cudem taka gorąca głowa, jak moja rodzicielka spotkała na swej drodze oazę spokoju i postanowiła przy niej zostać? Trzeci kieliszek wina też nie potrafił mi tego wytłumaczyć. I choćbym chciała  posilić się na jakiś logiczny argument, ostatnimi czasy w moim życiu zapanował zbyt wielki chaos, by to mogło się wydarzyć. Takich rzeczy nie tłumaczono nawet w literaturze! Chyba, że chodziło o zjawiska paranormalne i podobne do takich. Czy jednak nazwałabym się opętaną? Czytając kilka artykułów ze stron poświęconym egzorcystom i działaniom sił nieczystych, nie mogłam dopasować swoich do żadnych z objawów, które tam opisywano. 

Kiedy więc wróciłam z miejskiej biblioteki do domu, od razu złapałam za schowaną przed siłami nieczystymi, butelkę czerwonego wina. Czarna godzina właśnie nastała, a ja za nic w świecie nie miałam zamiaru, tłumaczyć się komukolwiek ze swoich poczynań. Czy to siłom zła, siłom dobra czy nawet własnemu sumieniu. Bo zwyczajnie nie czułam potrzeby doradzania mi względem życia. Zaczynałam powoli też rozumieć, że nawet obecność innych nienaturalnych zjawisk w nim, nie sprawiła że stało się wyjątkowo udane.

Bo przecież zanim poznałam Cypriana byłam kupą nieszczęścia i fantazji na temat miłości. Dokładnie tak, jak w aktualnym momencie. Nic nie zmieniło się na moją korzyść. Czy to przez wzgląd na jego obecność czy też nie. Byłam przypadkiem, któremu nie dane było pomóc nawet przy wsparciu nadnaturalnych sił.

— Możesz przestać użalać się nad sobą i wytłumaczyć mi dlaczego zbyłaś Jacka? — głęboki głos pochodzący zza moich pleców, nie wystraszył mnie, a jedynie rozbudził zmysły.

— Witam w ziemskich progach. Mam nadzieję, że się podoba. — finiszując zawartość butelki prosto z gwinta, poczułam mocne szarpnięcie, które o mały włos nie potłukłoby moich zębów. — Ej! — Cyprian odważył się znów przede mną pojawić i dodatkowo dyktować swoje warunki. Kiedy resztka wina znalazła się w zlewie kuchennym, zerwałam się z kanapy i podbiegłam do niego aby powstrzymać niebiańską zjawę przed totalną rozwałką mojego mieszkania. Życie jak najbardziej wystarczyło.

— Dawaj to! — wyrwałam pustą butelkę z jego dłoni i mocno wypchnęłam go całym swoim ciałem z kuchni. — Mógłbyś się ulotnić! Na stałe najlepiej! — zniesmaczona, starałam się nie dać po sobie poznać, iż jakkolwiek mnie obchodzi. Nie wiedziałam komu mogę ufać, a nawet czy samej sobie potrafię. Bo niby jak miałabym to komukolwiek wyjaśnić? Mojemu terapeucie? Rodzicom? Zwykłej koleżance z pracy. Wystarczyło, że moje życie stało się poligonem pełnym zjaw, boskich potyczek i niezbyt ogarniętej głowy.

— Myślałem, że Ci przeszło...— był nieco podejrzliwy w swym tonie. Miał zapewne nadzieję, że przyjmę go z otwartymi ramionami i podejmiemy kolejne próby reanimacji początkowych planów.

— Co miało mi przejść? — lekko wstawiona i zawiedziona swoim życiem, przeszukiwałam kolejne szafki w celu odnalezienia jakiegokolwiek trunku. Chciałam się tylko upić, zasnąć i zapomnieć. A jeśli to nie przyniosłoby skutku? Powtórzyć...do osiągnięcia pożądanego rezultatu.

— Wiem, że za mocno Cię naciska...— świdrujące spojrzenie, którym w nim utkwiłam, poskutkowało zmianą strategii. —...łem i naciskam. Przepraszam. Naprawdę mi przykro. Nie masz jednak pojęcia, jak trudno jest wykonywać tę profesję i jednocześnie próbować...trzymać się w ryzach. — był naprawdę przekonywujący. Z perspektywy samego siebie zapewne odgrywał rolę wyśmienicie. Tyle, że ja już wiedziałam kim jest, kim się stał i jak mocno chciał moim kosztem ugrać sobie rąbek pieprzonego nieba czy tej parszywej ziemi!

—  Naprawdę Ci ciężko? — udałam wzruszoną i wykrzywiłam swą buzię w podkówkę niczym niemowlak. — Może powinnam porozmawiać z twoim szefem o jakiejś podwyżce? — kiedy roześmiał się na mój teatrzyk, uderzyłam znienacka. — Czy może powinnam z nim porozmawiać na temat tego, gdzie jesteś? Może gdy Cię stąd zabierze, wreszcie odzyskam swój święty spokój, a ty trafisz tam...gdzie powinieneś.

Wyraz twarzy Cypriana zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni. Po zawadiackim, pozytywnym uśmiechu nie został nawet mały ślad. Szybko wyprostował się, oblizał usta, a surowość ujawniająca się na facjacie wręcz zmieniła jej rysy twarzy. Posąg, chłód i mrok jakby zawładnęły jego osobą.

— Przysięgam, że jeśli się nie zamkniesz to zwariuję. — nie tego się spodziewałam. Groźby? A niech go przysypie śnieg i zjedzą renifery!

— Może powinnam też powiadomić, że naczynie, które sobie znalazłeś to niewinny człowiek. Ojciec córki. Czyż nie tak, Cyprianie? — nie zamierzałam przestawać. Pewnym, lekko chwiejnym jednak krokiem podeszłam do niego i stanęłam naprzeciw posągowego ciała.. — Jesteś kupą kłamliwego ducha. I Zoja ma rację...nijak się masz do prawdziwego stróża. — prychając pod nosem, chciałam go wyminąć, ale skubaniec miał świetne wyczucie czasu. W porę złapał mnie za talię, a następnie przerzucił przez swe mosiężne ramię. Niczym kukła zawieszona na jego barku, próbowałam opanować dyndanie głowy we wszystkie stron.  Zryw ciała spowodował, że alkohol próbował wydostać się ze mnie tą samą stroną, którą dotarł. 

— Skoro tak chcesz się bawić to proszę. — ciskając słowa przez zaciśnięte zęby wyniósł mnie na taras i wrzucił w zaspę. — Obudziłaś się już!? — gdy podniosłam się i próbowałam obetrzeć swą zmarzniętą od spotkania z śniegiem twarz, powtórnie krzyknął. — Oprzytomniałaś!?

— Nie...chcę...Cię...więcej...— dygocząc, wypowiadałam kolejne słowa. 

Gdy zaczęłam mocno trzeć dłońmi o swoje załzawione i podrażnione poliki, złapał za jedną z nich, a sekundę później, podniósł me ciało i zamknął je w swoich ramionach. Parę sekund później odgarniał z mej twarzy wilgotne kosmyki włosów wraz z resztkami śniegu.

— Miałem nadzieję, że sobie przypomnisz. Może dlatego nie chciałem Cię forsować... — wszystko wokół zastało się w jednej sekundzie. Płatki śniegu zwisające w powietrzu nie współgrały z grawitacją. Wiatr również nie dmuchał na zlodowaciałe kończyny oraz twarze. Rozglądałam się na wszystkie strony, chcąc znaleźć realny powód tego niezwykłego zdarzenia. Moja głowa dopiero po kilkunastu sekundach zrozumiała, że jest nim przyglądający mi się bardzo uważnie, boski wysłannik.

— Kojarzę...— zmarszczyłam czoło, a następnie spojrzałam w jedne z najpiękniejszych oczu, których kolor porównać mogłam tylko z niebiosami. — Ciebie...— on natomiast opuszkiem palca wskazującego nakreślił drogę od skroni, aż do blizny pod żuchwą, którą dobrze maskowałam. Rozciągająca się od strony ucha do połowy szyi, przypominała kształtem zniekształcony łuk.

— Obiecałem sobie, że Ci pomogę. — kiedy męskie usta zamieniły się w cienką linię, a spod gęstych rzęs spłynęło kilka wielkich łez, oprzytomniałam.

— Ty mnie znasz...ale nie jako Anioł Stróż. — szybko wytarłam je z jego twarzy i kazałam na siebie spojrzeć. Niczym zbity pies, resztką sił opierał się przed tym, aby powiedzieć mi prawdę. — Spójrz na mnie! — mocno potrząsnęłam wielkim łbem, a gdy wreszcie na mnie spojrzał, mogłam wykonać skok na głęboką głowę.

Pocałunek był rollercoasterem podróżującym w przeszłość. Obrazy zbite w jedność w końcu rozproszyły się na mniejsze fragmenty wizji. Poczułam ogromny ból w klatce piersiowej, a przed oczami pojawił się kadr, w którym ledwo żywa leżałam obok zmiażdżonego pojazdu. Klęczący obok mego ciała blondyn, próbował wykrztusić z resztek życia jakikolwiek impuls. Śnieg oraz wszechobecna mgła była tylko wskazówką. 

Pamiętałam ten wypadek tylko w jednej siódmej. Wiedziałam, że wsiadłam do samochodu pod wpływem leków psychotropowych zmieszanych z lekami uspokajającymi w zbyt dużej dawce. Akcja serca zatrzymała się w trakcie jazdy, a tym samym niekontrolowany pojazd zboczył z drogi i uderzył w metalową barierkę bezpieczeństwa na zakręcie. Auto walnęło w nią z taką siłą, że wykonało przewrotkę do przodu, lecąc w dół głęboko za zabezpieczenie, tym samym zgniatając dach pojazdu, w którym już prawie nie żyłam.

Lekarze mówili, że to cud. Trzy tygodnie śpiączki zakończyły się moim wybudzeniem w Wigilię. Matka wychwalała niebiosa, ojciec chciał pozwać salon samochodowy i ich ubezpieczycieli, a ja? Ja wiedziałam tylko, że bez względu na wypadek samochodowy, sam zamysł brania takiej ilości leków był nieprzypadkowy. Chciałam się zabić, ot co. Do takich wniosków nie potrzeba było sił nadprzyrodzonych czy wielkich dywagacji. 

Szpital oczywiście nie uznał mnie za wariatkę. Uczęszczałam na terapię i nawet z małą od niej przerwą, funkcjonowałam prawidłowo. Kontrole wskazywały na ogromną poprawę w ciągu kilku ostatnich tygodni przed wypadkiem, więc nikt nie miał podstaw pomyśleć o chęci popełnienia samobójstwa. Nikt, oprócz mnie.

Po wypadku przeszłam roczną rehabilitację, zaczęłam cieszyć się drugą szansą i przestałam brać leki. Nie chciałam żeby zawładnęły mną one, jak i jakakolwiek inna rzecz na tym świecie. Po prostu zaczęłam żyć i poszłam po rozum do głowy. Dlaczego więc ta sytuacja wyświetliła się jako pierwsza, gdy poprosiłam Cypriana o wyjawienie prawdy? 

Gdy miałam już odpuścić i wyrwać się z niekontrolowanej namiętności, ujrzałam coś jeszcze. Osoba udzielająca mi pomocy, ta która klęczała obok wyciągniętego z samochodu ciała, zaczęła krzyczeć i lamentować. Przekleństwa oraz ryk połączony w jedność przypominały formę totalnego zatracenia. Postawa mężczyzny zmieniła się jednak, gdy zobaczył krew spływającą spod mej brody, aż do dekoltu. Jego dłoń spoczęła na mojej głowie, a następnie usta zaczęły wypowiadać jakieś dziwne słowa w obcym języku. 

— Daj jej szansę! — na koniec usłyszałam głos osoby, która chciała mi pomóc. — Masz dać jej szansę! — głos ten nie mógł być podrobiony przez nikogo innego. 

Nagle zdałam sobie sprawę z wszystkiego. Wspomnienia zalały mnie niczym lawina, a świat wokół nas znów ruszył do przodu. Niczym poparzona oderwałam się od jego ust, by móc złapać powietrze. Kilka głębokich wdechów oraz wzrok Cypriana, który wyrażał jedynie troskę, dodatkowo spotęgowały uczucie smutku.

Czy zostało nam coś więcej niż okropne wspomnienia i moje poprzednie życie sprzed pojawienia się Cypriana? Wiedziałam dwie rzeczy. Kochałam go. W poprzednim życiu, jak i w tym, które mi podarowano. 


piątek, 16 października 2020

W GRUNCIE RZECZY (I)

 Długo zbierałam się do powrotu. 

Dużo personalnych zmian, dużo mentalnych...mam nadzieję, że teraz już wrócę na dobre.

Na Pokatnych pojawiła się druga część Pociotki. Trzecia, jak zwykle szybciej będzie tutaj, ale po jakimś czasie pojawi się również na serwisie z erotycznymi opowiadaniami.

Tymczasem przegryzam czekoladę i publikuję wam coś nowego, świeżego i bezdyskusyjnie potrzebnego mi, jako detoks emocjonalny oraz kwarantannowy.


Przedstawiam wam W Gruncie Rzeczy.

Historie nieco zaborczej oraz bezpośredniej w kontaktach z mężczyznami Dagny oraz pozytywnie nastawionego do życia oraz zdeterminowanego do osiągania celów Mikołaja. 


Pozdrawiam. 


***


Marcin spoglądał na miasto z lotu ptaka, stojąc na krawędzi jednego z największych biurowców w Warszawie. Oczywiście po wewnętrznej stronie, rysując palcem dziwne wzory na szklanej ścianie. 

- Dziwne, nie? Z tej perspektywy wyglądamy, jak zwykli, nic nieznaczący...ludzie.

- Dobra, skończ z tymi podchodami. W jakim celu mnie tutaj ściągnąłeś? - szybko odwrócił się w moją stronę, a na zamroczonej przed momentem smutnej twarzy, pojawił się uśmiech.

- Mam dla Ciebie zlecenie. - mogłem przysiąc, że te słowa śniły mi się przynajmniej kilkanaście razy w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Od momentu, w którym odszedłem z firmy.

- Mówiłem Ci, że już mnie to nie bawi. Nie będę nakłaniał...- zanim zdążyłem dokończyć, oczywiście musiał się wciąć. Cały Marcin Marcinowski. Pełen chęci do wygrywania, nie patrzący na jakiekolwiek koszta. 

- Mikołaju. - zawsze zaczynał swoje biznesowe monologi od tych personalnych uszczypnięć, które miały na celu sprawić, iż wywód stanie się bardziej formą przyjacielskiej przysługi. I za każdym razem, gdy to robił, miałem ochotę wyć ze zmęczenia. Ileż to razy mnie nabrał? Zazwyczaj sprawy miały być proste, ale gdy okazywało się, że jest pod górkę, kumpel od siedmiu boleści, kwitował to swoim niezawodnym "poradzisz sobie, jesteś w tym ekspertem". I w sumie miał odrobinę racji.

Siedem lat praktyki w sprawach prawnie inwestycyjnych, stało się moim złotym biletem do wielkiego świata miejskiego kurwidołka. Pełnego obłudnych ludzi, szemranych interesów, płaczu oraz dramatów zahaczających o rodzinne konflikty i rozłamy wewnątrz nich. Może właśnie dlatego nie zgodziłem się na kolejną część związaną z wykorzystywaniem mojego talentu do celów bardziej...mrocznych?

Marcin od początku posiadał małą skazę, która w końcu eskalowała do rozmiarów pęknięć na lodowcach. Był cholernie zdeterminowany aby szczytować i to nie tylko w formie fizycznej, ale także emocjonalnej jeśli chodziło o swoich przeciwników. Nawet jeśli byli to tylko zwykli, szarzy ludzie, dla niego stanowili antagonistów klasy filmowej. Pastwił się wręcz ich niemocą, a inwestycje powoli stawały się jego obsesją. Chciał mieć, chciał posiadać i nie przyjmował odmowy, jeśli chodziło o jakiekolwiek niepowodzenia. 

Na starcie naszej współpracy schlebiało mi to, w jaki sposób mnie traktował. Poczynając od wystawnych przyjęć, na których byłem honorowym gościem, aż do spraw inwestycyjnych, które zaczął mi powierzać. Cóż, moje ego łechtał fakt zwyczajnej, ludzkiej wiary we mnie, której nigdy wcześniej od nikogo nie otrzymałem. Powiedziałbym nawet, że po jakimś czasie stałem się jego prawą ręką. Jednak zasiadanie po prawicy samego rządzącego, jak w niebie tak i na ziemi, stało się dla mnie męczące. Bo Marcin dosłownie starał się dorównać wszechmocy bożej.

Stracił w moich oczach najwięcej w momencie, gdy dowiedziałem się o jego zdradzie. Kiedy napity i zbyt pewny siebie próbował wytłumaczyć mi, jak po cichu wyprowadził z firmy na swoje zamrożone konta, kilkaset tysięcy. W jakim celu? Najczarniejsza godzina nie była żadnym wytłumaczeniem. Odkrył się przede mną, licząc na wspólny rejs na koniec świata i jeszcze dalej. Tyle, że nawet braterska przyjaźń nie była warta więzienia i takich wyrzutów sumienia.

Te pieniądze były wyszarpane z gardeł czasem bardzo nieporadnych i nieświadomych ludzi, którzy za bezcen oddawali swoje ostatnie fundusze, działki, aby tylko w spokoju móc żyć dalej. Deweloperzy uwielbiali naszą firmę ze względu na skuteczność oraz dynamizm pracy. Ja natomiast powoli zapominałem o swojej człowieczej stronie, a oszustwa Marcina dodatkowo spotęgowały mój gniew.

Nikt nie wiedział, jakim kosztem dostawaliśmy to czego chcieliśmy. Dopiero gdy jedna z osób postronnych, opiekująca się "wysiedlonym" przez nas starym właścicielem, niedużego młyna, uświadomiła mi, co zrobiliśmy...obudziłem się z letargu przepełnionego władzą i antypatią. 

- Mikołaju. - myślami wróciłem do obecnej chwili i spojrzałem na niego spode łba. - Nie chcę wplątywać Cię w żadne gierki, szantaże i górnolotne inwestycje. Chciałbym tylko zaproponować Ci finalną, małą batalię, dzięki której uwolnisz się ode mnie i to wszystko.

- Jeśli się nie zgodzę, Marcinie? - użyłem jego taktyki. - Jeśli pójdę na policję i w końcu podłożę się samodzielnie, aby tylko zamknąć te twoje gówniane interesy? Może wtedy dasz mi spokój?

- Zawsze wiedziałem, że masz jaja. Dlatego Cię zatrudniłem. Dałem wikt, opierunek. Pozwoliłem na nowy start, nowe życie. Nie chcę Ci tego wypominać. Nie zamierzam. - uniósł do góry dwie dłonie, jakby w geście kapitulacji, a następnie usiadł na swoim wielkim, skórzanym krześle po drugiej stronie biurka. - Podam Ci pewną propozycję. Ty rozważysz wszystkie za i przeciw, dobrze?

- Zamieniam się w słuch. - byłem ciekawy jego kolejnej zagrywki, z której wiedziałem, iż tak nic nie wyjdzie. Nie miał na mnie żadnego asa w rękawie.

- Mam w swoim posiadaniu pewną cenną informację, która pozwoli Ci...odzyskać rodzinny dom. - myślałem, że się przesłyszałem. 

- Naprawdę Ci odbiło. Skąd pomysł, że go chcę...- zdenerwowany, wywróciłem oczami i oblizałem dolną wargę spierzchniętych od papierosów oraz mrozu, ust.

- Bo osoba, która w nim mieszka Ci go zabrała. Ja mam możliwość Ci go zwrócić. - wzruszył ramionami i podał mi jedną z teczek leżących na biurku. - Ma problemy. Ogromne problemy. Jeśli go wykupię i zwrócę Ci dom, zgodzisz się mi pomóc?

Przeglądając audyty finansowe firmy należącej do człowieka, który niegdyś zniszczył mi życie, oniemiałem. Skraj bankructwa był wierzchołkiem góry lodowej. Liczne przekręty finansowe, nagminne skargi oraz pozwy sądowe ze stron wspólników były wisienką na torcie. Marcin naprawdę miał go w garści. 

- Nie wątpię w twój wielki prawniczy instynkt, ale masz pojęcie z czym chcesz walczyć? - zająknąłem się na sekundę patrząc w brązowe oczy dawnego przyjaciela. Może resztka ludzkich uczuć naprawdę w nim pozostała?

- Jeśli pomożesz mi w sprawie jednego, niezbyt fortunnego właściciela dużego obszaru w pomorskim. Jasne. - jego usta zacisnęły się w cienką linię, a oczy stały się nieco przygaszone. Jakby właśnie włączył instynkt drapieżnika. 

- Dlaczego zależy Ci abym to ja tam pojechał i namówił go na sprzedaż? - musiałem wydrążyć sobie tunel do źródła problemu. Nie podjąłby się takiej walki dla byle jakiej inwestycji.

- Mam inwestora, który chce wybudować sobie drogę do nieba. Albo przynajmniej do centrum i na rozjazdy. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent właścicieli terenów leśnych zgodziło się na sprzedaż.

- On, to ten jeden procent. - rzuciłem w eter, gdy wręczył mi kolejną teczkę.

- Oni. - kiwnął głową i przepuścił przez zaciśnięte zębiska jedno słowo.

- Oni? - gdy zobaczyłem zawartość aktówki, zaskoczyłem się jeszcze bardziej niż w momencie złożenia mi propozycji oraz stawki, która jej dotyczyła.

Zdjęcie młodej kobiety grzebiącej w ziemi podczas prac w ogródku wybiło mnie z tropu. Nachylona nad badylami, z kolorową chustką na głowie oraz żółtymi rękawicami po łokcie, wyglądała niczym postać z obrazu Moneta*. 

Wtedy myślałem, że  to wszystko zakończy się raz, dwa. Myślałem, że Marcin kpi z moich umiejętności negocjacji biznesowych, a kobieta ze zdjęcia to tylko marna próba ośmieszenia mnie w świetle spraw, z którymi do tej pory miałem do czynienia. Zbytnia pewność siebie zaprowadziła mnie na manowce, a to, co stało się później było najzwyczajniej w świecie, nie do opisania.


***






***

Leśna droga prowadząca do starego, porastającego łąką terenu miała swoje plusy. Jadąc powoli, miałem okazję podziwiać piękne krajobrazy, które za jakiś czas miały pozostać jedynie wspomnieniem. Marcin miał bowiem konkretną wizję rozpieprzenia tego wszystkiego dla jednego z największych deweloperów, chodzących po naszej rodzimej ziemi. Ja natomiast pomagając mu w powodzeniu tego zadania, kotłowałem w sobie małą wojenkę.

Wyrzuty sumienia nadal męczyły głowę, ale z drugiej strony ta sprawa nie była niczym nadzwyczajnym. W porównaniu do tego, czego dopuszczałem się w przeszłości? Mroczniejsza część interesów zaliczała się do tych grzeszków, do których jeśli miałem porównywać, obecną sytuację, cóż...aktualna sprawa miała się nijak.

Czy byłem z siebie dumny? Ani trochę. Jednak, co się stało , to się nie odstanie. Niepotrzebne śmieci z życia i głowy w postaci wszelakich machlojek firmy, wyrzuciłem. Na koniec mogłem w sposób bardzo profesjonalny i najmniej inwazyjny pomóc obcym ludziom, wywiązać się z kontraktów i spokojnie kontynuować swój żywot. Ja przede wszystkim zdawałem sobie sprawę, z istnienia listy „rozwiązań” bardziej niekonwencjonalnych. To zdecydowanie przelało szale. Oczywiście fakt, w jakiej postaci Marcin podarował mi swoją zapłatę, też przemówił na jego korzyść. Życie, aż błagało abym skorzystał z okazji, i wiedziałem, że w mojej sytuacji, tylko ktoś naprawdę głupi, by się na to nie zgodził.

Wewnętrzną walką, w kontekście wszelkich plusów i minusów, była także postać ze zdjęcia. Młoda kobieta, która potrafiła wywrócić plany Marcina Marcinowskiego do góry nogami, stanowiła dla mnie nie lada zagadkę. Chociażby przez fakt, że jej odwaga niepodważalnie ubodła mojego przyjaciela na tyle mocno, iż musiał ukorzyć się przede mną. To mogło natomiast oznaczać tylko jedno. Jego przeciwnik, a raczej w tym przypadku przeciwniczka, musiała być znacząca w wyścigu, skoro sam przysłowiowy Mahomet przyszedł do góry.

Podjeżdżając pod mały domek holenderski obok dużej łąki, ostatni raz rozejrzałem się na boki, by dojrzeć piękna wszechobecnego, zielonego krajobrazu. Szybko odpiąłem pas i mocno przeciągnąłem się po męczącej podróży. Niestety w trakcie rozciągania zastałego w podróży ciała, ktoś rozpoczął żwawy łomot po bocznej szybie od strony pasażera. Przerażony i nieco rozkojarzony szybko nacisnąłem na guzik i odsunąłem dzielącą mnie od nieznajomego, szklaną przeszkodę.

- Pan Mikołaj? - blondynka po czterdziestce uśmiechnęła się szeroko, a jej szare oczy rozbłysnęły szczerą serdecznością, której w miejskiej dżungli próżno było szukać. Nawet przy zakupie filiżanki kawy, dało odczuć się pęd świata. Wystylizowane na miłe opiekunki ekspedientki , które usilnie próbowały wkupić się w łaski klienta, aby otrzymać, jak najwyższy napiwek.

- Pani Sandra. - odwzajemniłem uśmiech, a potem złapałem za płaszcz leżący na tylnych miejscach. Niczym dzika zwierzyna, która zapewne krążyła gdzieś blisko, wyskoczyłem z auta i podszedłem do właścicielki mojego tymczasowego lokum. Deszczowa mżawka oblepiała nasze ciała z każdej strony, ale to wcale mi nie przeszkadzało. Ciepło panujące na zewnątrz skomponowało się z delikatnymi opadami. Lekko wilgotne kosmyki złotych włosów, przylepiały się do twarzy właścicielki. Zmarszczki wyglądające, jak przytulające się gładkie fałdki pod jej oczami wręcz napawały człowieka ulgą. Gdyby moja własna, rodzona matka miała trochę oleju w głowie, mogłaby postarzeć się z godnością i pięknem, na które właśnie patrzyłem.

- Zapraszam Panie Mikołaju, akurat ugotowałam trochę rosołu, to od razu zostawię Panu na kolację. - skąd u licha brała się ta cała rajska atmosfera? Czy, aż tak długo przebywałem z dala od normalności, iż teraz wydawała się dla mnie czymś nadzwyczajnym? Bardzo prawdopodobne.

Moja matka gardziła zwykłym życiem. Może dlatego zakochała się w diamentach tego skurwysyna? Możliwe. W jego możliwościach prędzej. Bo poza operacjami plastycznymi, kolejnymi kochankami w domu i samymi problemami z powodu jej drugiego małżeństwa, istniała jeszcze ta realna część naszego życia. Choroba. Coś, co zniszczyło grunt normalnego domu, który nawet w swoim najgorszym popieprzeniu, powinien był dawać oparcie, cóż...niestety nawet to jej się nie udało. Nie udało jej się być człowiekiem, na którym można było polegać. Dlatego zdecydowałem się na studia prawnicze. Choć w tej jednej dziedzinie pragnąłem zwyciężyć. Oczywiście łudziłem się zbyt mocno, ale mała nadzieja pozwoliła mi skończyć je z wyróżnieniem. Potem popchnęło mnie to w stronę ekonomii i wielu innych rzeczy związanych z Marcinkowskim...ale sam początek? Był dobry. Tego byłem pewien.

- Pięknie tutaj macie. - skwitowałem, gdy przekraczaliśmy próg drzwi.

Pani Sandra szybko odstawiła słoik z zupą obok aneksu kuchennego, a następnie podeszła do małego kominka, w którym ogień dopiero, co zaczął się tlić.

- Drewna powinno wystarczyć, tam ma Pan łazienkę. Ciepła woda jest. Tak samo, jak pełna lodówka. Po drugiej stronie sypialnia, a tam...- dłonią wskazała na okno umieszczone obok komody w salonie. - Tamtą drogą najłatwiej dojść do jeziora.

- Myślę, że to będzie zbyteczne, ale ogromnie dziękuję za...wszystko. - sportową torbę z ubraniami oraz kosmetykami odłożyłem na fotel. Potem zapadła niezręczna cisza, którą przerwało bezpośrednie pytanie.

- Myśli Pan, że dobrze zrobiliśmy, oddając nasz...sprzedając te tereny? - podniosła wzrok z dłoni, które oplotła wokół oparcia drugiego fotela. - Jest Pan prawnikiem i wydaję się...dobrym człowiekiem.

- Myślę, że sytuacja, która zmusiła was do sprzedaży, była grą wartą świeczki...tak musiało się stać. - odpowiedziałem szczerze, w jakim stopniu mogłem.

- Pan Marcin powiedział, że chce Pan dokończyć interesy w jego imieniu. - czułem, że była druga część tej wypowiedzi, dlatego nie przerwałem jej w połowie. Po kilku sekundach, jakby trwając w zawieszeniu, ponownie spojrzała na mnie z przejęciem. Natomiast słowa, które wypowiadała, miały bardziej zdecydowany wydźwięk. - Musi Pan jednak wiedzieć, że ta ziemia nie podda się łatwo. Ja i mój mąż po prostu musieliśmy to zrobić. Dla naszego syna.

- Pani Sandro...- nie chciałem stać się niczyim wrogiem, choć przeczuwałem, że firma, której obecnie byłem przedstawicielem, nie wywarła na mieszkańcach, będących jednocześnie klientami Marcina , dobrego wrażenia.

- Powodzenia. - pożegnała się jednym słowem i skierowała kroki w stronę drzwi. Na odchodne rzuciła jednak jeszcze coś przez ramię. Coś, co zdawało się być dobrą radą czy też wskazówką. - Przyda się Panu.

Pozostając z samym sobą w kilku drewnianych ścianach, z dna torby wyjąłem ogromny plik dokumentów dotyczących tego miejsca i mojej potencjalnej klientki. Jeden z foteli przysunąłem bliżej  kominka, który zdążył rozpalić się na dobre. Dokładnie, tak jak osoba, której cała ta sprawa dotyczyła. Kiedy więc usadowiłem swoje cztery litery blisko grzejącego ciepła, zacząłem mocniej przyglądać się papierom oraz zdjęciom przekazanym przez Marcina.

Że też zwykła hodowczyni kwiatów w dziwnej chustce oraz kapeluszach różnej, zwariowanej maści mogła być piętą achillesową biznesmena z Warszawy? Cóż, apetyt rósł w miarę jedzenia. A ja byłem okropnie głodny jednego doznania. Zaspokojenia wewnętrznej ciekawości na temat słabego punktu mojego najlepszego przyjaciela, będącego także czymś niezwykle intrygującym z perspektywy mego męskiego oka.

wtorek, 2 czerwca 2020

Pociotka (II) - Nietypowe Historie

Pociotka (II) - Nietypowe Historie
Skoro obiecałam to i słowa dotrzymam.

Pozdrawiam.

Wasza A.

***


Patrząc na szczupłą twarz umorusaną leśną warstwą gleby, próbowałem poukładać w głowie ostatnie tygodnie. Najpierw śmierć nastolatki, a teraz to? Jakim potworem trzeba było się stać, żeby chcieć zabić jedną, a zagrzebać żywcem drugą kobietę? Powoli brakowało mi argumentów, aby móc usprawiedliwiać Boga w całym tym morderczym precedensie. Świadomość bycia obojętnym wobec wszystkiego, co tutaj się działo, napawała mnie obrzydzeniem. A Ci ludzie, którzy nadal wierzyli, byli przecież stworzeni na jego podobieństwo. I to właśnie przerażało najbardziej. Odpowiedź na powyżej zadane samemu sobie pytanie, wzbudzała dreszcz. Wystarczyło być człowiekiem wierzącym w jakąś idee i zrobić krok w stronę bycia nazbyt pewnym siebie. Sprzeciwić się przeciwko podstawom ludzkiego zachowania. Wtedy stawałeś się potworem. Bogiem we własnej, grubej skórze.


Kiedy dziewczyna zemdlała od razu przystąpiłem do wykopywania ciała spod ziemi. Po karetkę zadzwoniłem, dopiero gdy wyciągnąłem ją i ułożyłem w pozycji bezpiecznej na boku. Oczywiście kazano mi opisać całą sytuację, poproszono o szczegółowy opis poszkodowanej oraz o wskazanie lokalizacji. No właśnie. I tutaj pojawił się problem. Jak wytłumaczyłbym się policji? Krążenie o trzeciej nad ranem w pobliżu miejsca morderstwa nastolatki było gwoździem do trumny dla mojego alibi. I nie to, że miałem sobie coś do zarzucenia, ale  byłem świadomy, że w Starym Wiśniczu to nie będzie miało żadnego znaczeniu w przypadku wydania mi wilczego biletu. Żadna z zaściankowych głów nie opowie się po mojej stronie, a co gorsza sprawa zostanie rozwiązana. Bo została już zakopana pod dywan, owszem. Jednak co lepszego jest od publicznej likwidacji jednostki, aby uspokoić tłumy? Nic. Morderca zapewne śmiałby się w głos, krzywdząc kolejną niewinną kobietę, a społeczeństwo nie miałoby czelności przyznać się do błędu, gdyby ten zaatakował ponownie. Z drugiej strony, mógłby już więcej tego nie zrobić aby się nie wychylać i ryzykować. Drogą logicznej dedukcji postanowiłem więc, że na razie nie ujawnię swojej dobroduszności. Będąc w letargu emocjonalnym rozłączyłem się i przeprosiłem za głupi żart, zwalając winę na wypity alkohol i szyderczy śmiech. Po tym jak najszybciej postanowiłem uratować jedynego świadka i ofiarę potwora  z Wiśnicza. 

Niecałe dwie godziny później nieopodal bocznej, kamienistej drogi wkładałem ciało nieprzytomnej kobiety na tylne siedzenie starego poloneza. Utwierdziłem się w przekonaniu, że to jedyne wyjście z sytuacji, bo wtedy myślałem o wszelkich możliwych wyjściach awaryjnych. Zwykły dobry uczynek, mógł poskutkować uzyskaniem informacji na temat oprawcy i pomóc mi w znalezieniu go. 
- Czarci...- niskie mruknięcie oraz delikatny zryw nóg jakby w obronie poskutkował powolnym wybudzaniem się mego nowego gościa. 


Opatrując poturbowane ciało, nie znalazłem żadnych śladów wskazujących na podpalenie. Tylko że w danych okolicznościach wcale nie winiłem jej za nazbyt wybujałą wyobraźnię. Nie mogłem odzwierciedlić sobie bycia żywcem. To wystarczyło, żebym uspokoił nerwy i jeszcze pewniej ostał przy wersji pomocy jej w sposób „indywidualny" bez konieczności zawiadamiania władz i zwoływania gapiów. Jednej rzeczy nie byłem pewny, przyznaję. Co będzie jeśli sama zechce od razu zgłosić się na komisariat? Wsypie mnie do kontenera z opadami tego zapchlonego miejsca? Otóż to. Nie mogłem wiedzieć napewno, a im bardziej zaczynała odzyskiwać świadomość, tym bardziej zaczynałem żałować swoich bohaterskich wyskoków.



- Jak...- gdy podszedłem bliżej z zamiarem ściągnięcia wilgotnego okładu z czoła, aby móc wymienić go na nowy, złapała za mą dłoń i swym spojrzeniem zajrzała do najgłębszych zakamarków duszy. - Ty! 



- Na miłość boską! - wyrwałem się spod wdzierającego się do łba jadowitego spojrzenia i zrobiłem przy tym dwa kroki w tył. Na nieszczęście stał za mną drewniany taboret, o którym w jednej sekundzie kompletnie zapomniałem. Ciało niczym posąg z całym impetem walnęło na drewniany parkiet, a przed finalnym spotkaniem z podłogą, twarz w gratisie stuknęła w drewnianą ościeżnicę drzwi. Ciepło w okolicach łuku brwiowego połączyło się z spływającą z niego po chwili czerwoną jak rubin krwią.

- Śmiertelnik! - nagle dostrzegłem na jej twarzy cień troski. Niczym wojowniczka wyskoczyła z łóżka i podbiegła do mnie. Kiedy ciepłe i delikatne dłonie złapały za jedną z mych drżących dłoni, jakby coś strzeliło w lędźwiach. Energia, o której nie miałem pojęcia. Dynamicznie podniosłem się na równe nogi, stanąwszy naprzeciw dużych, przejętych oczu. 

Przewyższałem ją o głowę, więc musiałem nieco nachylić się, by móc dojrzeć kilku szczegółów na kobiecej twarzy. Tęczówki były w dwóch różnych odcieniach zieleni. Prawe przypominało kolor morskiej wody, a lewe barwę rosnącej obok mojego domu, mięty. Zgrabny nos zadarty do góry posiadał na czubku kilka piegów. Blada cera zlewała się z odcieniem pełnych, małych ust. Zbielałe najpewniej od długotrwałego leżenia pod powierzchnią, wyglądały na wysuszone. Gęste, ciemne brwi marszczące się w danym momencie, pasowały kolorem do krótkich, rozczochranych włosów. Nawet w takiej sytuacji, mogłem obiektywnie stwierdzić, że jest atrakcyjna. O wiele jeśli można było tak określić, kogoś kto przeszedł przez piekło i dopiero wrócił do świata żywych. Kiedy dotyk zelżał z mojego przedramienia, poczułem zdrętwienie osadzające się w całym ciele. - Panie...

- Nie dobrze mi. - chwiejąc się na równych nogach, odmaszerowałem w stronę potrąconego taboretu i próbowałem go podnieść. Nachylając się, po raz kolejny straciłem równowagę. Ciało znów odmówiło posłuszeństwa i odleciało tym razem wprost na złamanie karku. Mocne szarpnięcie za tylną część koszuli uratowało mnie z opresji.

- Pan się zbytnio nie rozpędza! - kobiecy głos zza mego ciała powoli nawracał mnie do rzeczywistości. - Musi Pan przycupnąć na łożu. - jasne zielone oczy zjawiły się znów przede mną, a delikatna dłoń dotknęła polika. Sekundę później leżałem na łóżku, tam gdzie powinna była kobieta . Sam do końca nie wiedziałem, co do jasnej cholery, aktualnie się wokoło mnie dzieje.

- To jakiś koszmar jest chyba... - kiedy zimny okład powędrował na łuk brwiowy oraz szyję, duszności zniknęły. Bardzo szybko odzyskałem witalność i spostrzegłem, jak znaleziona w lesie ofiara, zaczyna modlić się, nachylona nad moim ciałem. Czy wariacji nie było końca? Czy do końca sfiksowałem? - Pani jest...

- Śpij! - delikatny pocałunek złożony na moje czoło był niczym gwóźdź do trumny. W żaden sposób racjonalny, czy też nie, nie dało się wytłumaczyć tego, co aktualnie miało miejsce.

Jakim cudem odleciałem? Jakim cudem nagle stałem się zmęczony, jak nigdy? Cóż. Na każdą pokręconą odpowiedź, przypada jedna wiedźma. O tym jeszcze wtedy nie wiedziałem.


***


Kilka rzeczy, które były dla mnie niezbyt godziwe z całym aktualnym statusem życia, sprowadzały się do leżącego na łożu mężczyzny. Nieco zamożnego, sądząc można było po odzieniu oraz okolicznych izbach, a także zawartych w nich drobiazgach.

Jak wytłumaczyć miałam sobie to w sposób rzekomo tradycyjny? Że niby chochli dół sprowadził mnie na powrót do tego zalążka ludzkiego brudu i ubóstwa? I niby jakim cudem wymarzyłam sobie akurat taki sposób, by do niego powrócić? Wiele nieścisłości panowało w mym zmęczonym i jednocześnie zdruzgotanym wnętrzu. Kiedy więc dostrzegłam odbicie niczym na rzece, które w jednym kształcie wisiało na ścianie, przeraziłam się. Wiedziałam, że diabeł maczał swe krępawe dłonie w ludzkim padole, ale żeby aż tak swawolnie?

Podchodząc do niego, patrzyłam wprost na siebie. Niczym zaczajona lwica, broniąca resztek godności. Gdy więc ujrzałam, coś czego nie powinnam była, krzyk wyrwał się z gardła niczym strzała z łuku. Dudniące kroki złączyły się z nim, a już po kilku chwilach obok mnie stał właściciel izby, w której się znajdowałam.

- Pani...co się stało...- oczy zawiesiły się wokół pięknie wyrzeźbionego torsu oraz ramion. Nagość męskiego osobnika wcześniej napawałaby mnie jedynie odrazą, ale także  i to wrodzony magnetyzm  musiał zniszczyć w zalążkach. Lecząc go, nie zająknęłam się, by zważyć na nie sponiewieranie jego łachmanów. Dopiero przy okazaniu się mej osobie w świetle słońca, zrozumiałam, że pozwoliłam sobie na zbyt wiele.

- Jaźń...- ciemne oczy wlepiały się we mnie zszokowane, a lico wręcz kipiało od ciekawości. - Pan...

- Nazywam się Jan Barnacki. Janek dla przyjaciół. Znalazłem Panią przy starej chacie należącej do trzymania zapasów dla leśnych zwierząt...- jego słowa nie rozwiały żadnej kłębiącej się zagwozdki w mych myślach.

- Dwu tysięczny dwudziesty...- powróciły słowa z nocy, gdy ktoś wybudził mnie ze snu. - Ty! Tyś mnie porwał z czarci wnętrza zawieszenia! Jakim prawem wzbudzasz...- kiedy uniosłam do góry dłoń, ujrzałam na niej krew. Przerażona zamilkłam i zaczęłam zataczać kręgi wokół małego drewnianego przedmiotu, stojącego nieopodal innej miękkiej rzeczy przypominającej fortepian wypchany łożem.

- Może się Pani odświeżyć, zaraz zadzwonię po doktora...medyka...- wtedy głosy znów zaczęły mieszać się w głowie, by po chwili skumulować w sobie obrazy męczeństwa, któremu poddano mnie przed śmiercią. Medycy. Pierdoleni bladysynowie.

- Zawrzyj się. - warknęłam mocno i zamknęłam oczy, odchodząc w stronę wyjścia.

- Nie może Pani w takim stanie...- wściekłość uderzyła w tył potylicy, gdy stanęłam na środku polany. Mojej polany. Mojej własności. Otoczonej przebrzydłym, metalowym prętem wokół.

- Co...co żeś zrobił z moją....- upadłam na kolana i wsłuchałam się w szum wiatru, który szeptał w mą duszę. Słowa "krew za krew" przepełniły ją od wewnątrz. - Dwu tysięczny dwudziesty...- zmęczona szumem dudniącym w środku ciała, spojrzałam przez ramię w stronę towarzyszącego mi mężczyzny i rzuciłam. - Daj mi ostrze...

- Spokojnie...- stąpając w moją stronę z uniesionymi do góry rękoma, wzbudził we mnie wielką wściekłość.

- Ostrze do hyrtonów pierdolonych! - kumulująca się moc postawiła me ciało do pionu. Ominąwszy go, wpadłam do izby jadalnej i zaczęłam szukać czegoś na wzór ostrej broni.

- Musi się Pani uspokoić! - coraz żwawiej poczynał sobie w mojej obecności.

- Śmiertelnicy, jak ja was...- nagłe olśnienie kazało podejść mi do kawałka rzeki wiszącej na ściance izby. Jednym uderzeniem zbiłam je, jak podpowiadał mi głos w głowie. Rozłożyłam więc je na części i powzięłam największy kawałek, którego koniec przypominał ostrze.

- Co Pani robi! - dorwał się do mnie czart przebrzydły w ciele boga i próbował wyrwać ostrze z dłoni. Jednym zetknięciem mych kłów z jego racicą, wygrałam batalię. Zręcznie nakreśliłam na prawej dłoni krwawą ścieżkę, wbijając szczyt kawałka przeźroczystej rzeki w skórę.

I wróciłam do chwili, w której pełnia wzeszła nad mym licem.





Niewiele rzeczy w mym życiu było spójnych i poukładanych. Nawet podczas bliższego poznania Mileny, wiedziałem, że naszą relację należy zakopać kilka metrów pod ziemią, jak na ironię. I tylko tak. Patrząc na ofiarę i jej aktualny stan psychiczny sprowadzający się do samookaleczenia, próbowałem wyobrazić sobie, co musiała czuć Milena. Jak musiała się bronić. Jak musiała się bać. Jak musiała mnie w momencie śmierci mocno mnie nienawidzić.

Wracając myślami do tego popołudnia, miałem przed oczami jej twarz.

- Myślisz, że dostanę się na studia? - popatrzyła na mnie oczami, których czerń sprawiała, że przypominały mi piekło, jakie przeszedł Dante, opisują słodką Beatrycze w Boskiej Komedii. Bałem się, że nie będę mógł opanować swojego zachwytu nad nią i przekroczymy dawno ustalone obustronnie granice. Te jednak powoli zamieniały się w zakazy, które mocno chciałem złamać.

- Myślę, że powinnaś jeszcze raz powtórzyć wzory matematyczne i zastanowić się nad rozszerzoną maturą. Tyle z moich porad. - kiedy oderwała wzrok ode mnie i głośno westchnęła, poczułem mocny zapach perfum. Z każdym jej ruchem, próbowałem opanować obrazy w głowie. Ile ich było? Miłość nie miała żadnego skróconego wzoru. Wystarczył jeden gest i traciłeś logiczne podejście. Przy Milenie zdecydowanie osiągałem apogeum strat tyczących się myślenia racjonalnego.

- Za dwa tygodnie studniówka. - delikatne dłonie zaczęły drżeć. Kiedy położyła je na zamkniętym podręczniku i znów zwróciła się w moją stronę, poczułem jak zdenerwowanie sięga zenitu. - Bartek ma zostać moją parą.

Po kilkunastu sekundowej ciszy oraz opanowaniu agresji, jaka wzbudzała się w całym ciele, odchrząknąłem zdenerwowanie i spojrzałem na nią obojętnie.

- Świetnie. Bartosz to bardzo dobry chłopak. Mądry i nie sprawia problemów...- w sekundzie przerwała mi w wystąpieniu.

- Pytał czy jestem dziewicą. - dopiero teraz zrozumiałem, gdzie ukryte jest sedno tej rozmowy. - Odpowiedziałam, że tak. Jest bardzo szczęśliwy, że będzie mógł odpakować prezent.

- Zamknij się. - palec wskazujący powędrował do góry. - Zamilcz. - porażony, jakby piorunem, poderwałem się z krzesła i odszedłem w stronę okna. Naładowane wściekłością palce schowałem w kieszeniach i tak mocno zacisnąłem je do środka, że paznokcie wyrzeźbiły w wnętrzu małe półksiężyce. Po niecałej minucie odważyłem się zapytać. - Zamierzasz się z nim pieprzyć?

- A co mi zostało? - uwielbiała mnie drażnić. Wiedziała, jak działa mój mechanizm obronny. Nie była cukrową laleczką, jak większość jej pustych koleżanek. Odizolowana od grupy, będąca mimo wszystko nadal jej częścią, emanowała ogromną dojrzałością, jak i niewinnością. Milena wyróżniała się z tłumu. I jak widać, nie tylko ja to zauważyłem.

- Mogę udzielić Ci kilku wskazówek...- nie spostrzegłem się, w którym momencie wstała i podeszła do mnie od tyłu. Następnie można było usłyszeć tylko dźwięk uderzenia jej śródręcza o moją twarz.

- Jesteś pieprzonym tchórzem. - rozchylone, dygoczące wargi od emocji zapraszały do pocałunków. Może dlatego nie wytrzymałem? Kumulacja energii zdawała się być jedynie wypadkową wszystkiego, co dotychczasowo trzymaliśmy w sobie.

Smak jej ust był tak słodki, że zamroczył mnie na jedną mini sekundę. Dynamiczność wzięła górę niecałe kilka chwil później. Mocno szarpnąłem za jej zapiętą pod samą szyję białą koszulę. Guziki rozsypały się niczym cukierki na podłogę. Usta przywarły do siebie jeszcze mocniej, a ciała ocierały się o siebie z większym temperamentem niż mógłbym sądzić.

- Kurwa...- szepnęła, odrywając się ode mnie na sekundę i zajęła się rozwaloną częścią garderoby zniszczoną przez me dłonie. Ściągając ją z ramion, odsłoniła nagi biust. Nie czekałem na pozwolenie, ale skorzystałem z tego, że skrępowane ręce powędrowały do tyłu. Język zatoczył kilka rund wokół sterczących sutków. Biust w średnim rozmiarze był spełnieniem wszelkich fantazji. Była nawet lepsza od uniesień, które plątały się na poczekaniu pomiędzy masturbacją, a przygodnym seksem z innymi kobietami. Tak, nie byłem święty. Ona? Czekała na mnie. I wcale nie traktowałem jej jak swojej własności. Nie oczekiwałem tego. Chciałem? Rżnąłem nie jedną panienkę, ale nigdy nie towarzyszyły mi takie uczucia. Przy niej porównywalne do tych jakie odczuwać można było przy wygranie miliona w totka.

- Zdejmij je. - szepnąłem do ucha, a następnie wgryzłem się w szyje. Odchyliła głowę i mocniej oparła się o parapet. Gotowy do skoku na głęboką wodę, dłonie przesunąłem w stronę najwrażliwszego miejsca. Jednym ruchem  rozpiąłem guzik, rozsunąłem zamek i ściągnąłem jeansowe spodnie w dół. Koronkowa, biała bielizna nie była przypadkowa. Im dalej rozumiałem, jak bardzo zaplanowała sobie rzucenie mnie w pierdolone sidła, tym szybciej chciałem znaleźć w jej wnętrzu.

Dzwonek telefonu wybił nas z tropu. Od razu odskoczyła ode mnie i podbiegła do stolika, na którym leżała jej komórka. Kiedy z drugiej strony słuchawki dobiegł głos matki, przerażona i zmieszana oddaliła się w kierunku tylnej werandy i zniknęła za jej szklanymi drzwiami. Nieubrana ze spuchniętą od moich pocałunków buzią, wyglądała najlepszy akt w sztuce.

Wkurwiony i napalony do granic możliwości, pozbierałem porozrzucane po pokoju ubrania i rzuciłem nimi w róg kanapy. Dyszący i spocony powędrowałem do łazienki aby móc się odrobinę uspokoić. Na dosłownie dwie minuty wskoczyłem pod zimny prysznic i z sterczącym wzwodem czekałem na jej przybycie. Nie mogła nie usłyszeć zardzewiałych rur, które z całą siłą pracowały całym domem. W takiej jednak chwili byłem im wdzięczny. Z łatwością mogła mnie znaleźć. Jednak kilka minut przerodziło się w kwadrans. Po tym czasie niezwłocznie wyskoczyłem spod strumieni lodowatej wody i powędrowałem do salonu. Szybko zorientowałem się, że uciekła, a jedyne co miałem w głowie to jej słowa pod tytułem "jesteś pieprzonym tchórzem".

Czy żałowałem? Jedynie tego, co stało się później. Dokładnie dwadzieścia cztery godziny później. Podczas jej balu, a mojej popijawy u przyjaciela u którego wylewałem smutki z powodu jej zachowania i pozostawienia mnie w punkcie bez wyjścia. Nienawidziłem siebie za pokochanie tej gówniary. Mojej słodkiej Mileny. Mojej banicji w każdym tego słowa znaczeniu. Z dala od Wiśnicza i tych pieprzonych ludzi zapewne mogłoby się nam udać. Tyle, że to miasto zabijało każdą iskrę nadziei. Nawet tą, dzięki której mogłeś oddychać. I to też zrobiło. Zabrało ją.




Copyright © 2016 ADRENALINA , Blogger