poniedziałek, 23 marca 2020

Pociotka (I) - Nietypowe Historie + Informacje

Witam.

Dużo się działo i dużo się zmienia.
Blog zaczyna od dziś na siebie zarabiać, co oznacza, że stało się to co stać się musiało.
Pisanie wtargnęło również do mego życia zawodowego pełną gębą. Dosłownie.
Na pokatne.pl wylądowała pierwsza część Pociotki.
Czas żeby dotarła i tutaj z okładką mojej roboty.

Tak, jak wyżej...zaczynam wracać na stare i nowe śmieci.
Jeszcze wiele niespodzianek przed moimi czytelnikami, ale jak i przede mną...

Pozdrawiam cieplutko z domowej kwarantanny.

PS: Będąc na bieżąco z blogiem dosięgnięcie nowych części wcześniej niż na pokatnych.

Taki mały bonus.

***


W całej Europie ponad 60 tysięcy kobiet i mężczyzn padło ofiarą polowań na czarownice. W Polsce – która w świadomości wielu uchodzi za państwo bez stosów – płonęły one także. Polskie stosy zapłonęły około 7 tysięcy razy.



*

Wiecie, co najgorszego jest w opuszczaniu ludzkiego padołu?

Nie jest to skurcz pośmiertny, ani też swąd spalonej skóry unoszący się do twych nozdrzy, który powoduje odruch wymiotny podczas całej egzekucji. Nawet robactwo, które pokrywa twe kości, a raczej ich resztki z pozostawionego wcześniej rytuału. Najgorsze jest skandowanie.

Skandowanie tłumów, które przyszły obejrzeć czyjeś cierpienie. Krzyk bladysynów którzy jeszcze jakiś czas temu uśmiechali się w twoją stronę, próbując grać umiłowanych, ale tylko przed ich bożkami. Skowyt jebanych hyrtonów, zaprzęgających się do oceny względem kogoś, gdzie ich sumienia dalekie są od niebiańskich, krystalicznie czystych.

Tak. Umarłam. I wcale nie było mi z tego powodu wszystko jedno. Ba. Mogę wprost rzec, że byłam, jak wy to w nowoczesnym nurcie mówicie, naprawdę "wkurwiona". Jak wkurwiona Kleopatra, którą ukąsiła podsunięta przez zdradzieckie dłonie żmija. Jak wkurwiona żona, która nakrywa swojego lubego na chędożeniu sąsiadki, która przyszła po ziółka. Tak proszę państwa. Nic bardziej mylnego.

I po co przyszło mi tu znów wrócić? Aby skończyć w ten sam sposób? Dodatkowo te niezbyt oryginalne obelgi wręcz napawały mnie niechęcią do współczesności. Zamiast dumnego nazewnictwa, chociażby słodka pociota, tutaj zwykła „szmata” i „demonica". No naprawdę, pozazdrościć śmiertelnikom konwencji twórczej. Nie ma co.

I widzicie! Śmierć ostała się w mych myślach bardziej przy biadoleniu marchów, niżeli przy samej istocie tego zajścia. Dlaczego? Pędzę z tłumaczeniem, ale najpierw... wróćmy do początku...





Śmierć młodej kobiety w tak okrutnych okolicznościach była prawdziwą klęską Starego Wiśnicza. Sąsiedzi nadal zastanawiali się nad swoim udziałem w tych zdarzeniach, a raczej nad jego brakiem. Jak mogli pomóc? W jaki sposób dane było im ustrzec Milenę od tak niegodziwego aktu? Cóż, wszyscy powoli traciliśmy zmysły.

Proboszcz, wypiwszy kolejną butelkę mszalnego wina, klęczał przed ołtarzem, gdzie zmartwiony Jezus spoglądał na niego z dezaprobatą. Skąd wiedziałem? Bo tam byłem. W momencie, gdy jego spasione dupsko wgramoliło się dzięki mojej pomocy na dwuosobowe łoże sypialniane, a także, gdy o mały włos nie rozwaliło całej oprawy florystycznej obok ołtarza.

Niby pachoł czy tam zwykły chłopak z Wiśnicza, a dane było mi ujrzeć różne oblicza tej z pozoru zwyczajnej okolicy. Może dlatego wszystko nie miało sensu? Ta dziewczyna nie była typem imprezowiczki, których u nas Ci było pod dostatkiem. I choć w większości rodzice pragnęli, aby ich pociechy szybko odhaczyły ożenek, a następnie wyszły z domu, tutaj nie było o tym mowy.

Milena miała siedemnaście lat. Piękne blond włosy, jasnoniebieskie tęczówki oczu oraz ogromny zapał do nauki, jeśli chodzi o przedmioty ścisłe. Skąd...a tak...ponieważ byłem jej korepetytorem. Dlatego też z pierwszej ręki wiem, że nigdy w życiu nie zapuściłaby się w ciemne okolice lasku oddalonego od jej domu ponad dziesięć kilometrów, bez jakiegokolwiek namysłu. Nigdy nie pozwoliłaby sobie też na ucieczkę. Nawet w przypadku młodzieńczego buntu, którego początki można było u niej zaobserwować, to i tak to nie trzymało się kupy.

Zrozpaczeni rodzice próbowali coś ustalić. Na przykład to, kogo młoda kobieta, przed którą życie stało otworem i to dosłownie w każdej dziedzinie życia, mogła pokochać tak mocno, by zrezygnować z własnego bezpieczeństwa. Nikt nie wiedział. Nawet ja. Nawet pachoł, który wysłuchał i wiedział praktycznie wszystko o każdym mieszkańcu tego zasranego kawałka ziemi. Kompletna pustka.

Nabożeństwo, które odbyło się zaraz po bardzo dokładnych oględzinach miejsca zbrodni i zakopaniu sprawy pod dywan, wyglądało i brzmiało niczym występ kabaretowy. Bo niby co miał powiedzieć duchowny? „Przepraszam za zło nagromadzone w naszej parafii?". Każdy z nas był winny. I to nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Nauczeni, że kobieta jest czyjąś własnością, sprofanowaliśmy jej ciało i duszę pozwalając, aby coś takiego ją dotknęło. Aż tyle.

Rodzice patrzyli na bladą twarz córki, gdzie fioletowe poliki oszpecały szwy ciągnące się, aż do kącików warg, a te nie tylko ich napawały zniesmaczeniem oraz bólem. Bestia żyjąca gdzieś wśród nas nie zachowała żadnych skrupułów, rozcinając je tępym narzędziem, naznaczając tym samym poziom okrucieństwa. Połamane żebra, zmiażdżona lewa stopa oraz wyrwany język. Tak. To nie było morderstwo. To była windykacja człowieczeństwa i Bóg mi świadkiem, że zasługiwała ona na gorsze potępienie od samego zesłania do piekła czy ludzki osąd.

- Wstańmy kochani. - ksiądz kiwnięciem głowy rozkazał ministrantom, aby zamknęli trumnę z ciałem, na co matka zareagowała atakiem histerii. Nie patrząc więc na konsekwencje działań, nawet jeśli miałem za to przypłacić linczem społeczeństwa, złapałem ją w swe objęcia i odciągnąłem od drewnianego sarkofagu. O jakim linczu mówię? Ludzie nie mieli sumienia nawet dla obiektywnie dobrych czynów. Nie po tym, co się stało. Zapewne w ich głowach właśnie rodziła się myśl, „a może pociesza ją, bo jest winien?". Byłem tego świadomy i to bardzo. W końcu byłem jej nauczycielem. W ich oczach starszym i dobrze zbudowanym mężczyzną, któremu fantazje pokręciły się z jawą, a seks wyrwał hamulce. Wyobraziłem sobie te rozmowy, dudniące o otwarte okna i parapety domów podczas niedzielnego obiadu.

Tyle że dla ich nieszczęścia miałem alibi i dobre serce. Gdyby nie to zapewne już dawno posadzono, by mnie do ciemnej celi czy wydano samosąd w postaci publicznej egzekucji. Człowiek w danym momencie jeszcze nie potrafił sobie wyobrazić, co zwykła przejażdżka do rodziców oraz picie wódki z najlepszym przyjacielem, mogło mu wynagrodzić. W jaki sposób oszczędzić.

Z drugiej strony to właśnie wtedy, przy kolejnych łykach gorzkiego płynu i podczas opowiadania sprośnych żartów, zachwiano równowagę człowieczeństwa.

Kiedy więc wróciłem do domu i dowiedziałem się o tragedii, odebrało mi mowę. Potem wstałem z krzesła i milczący spojrzałem w stronę zmartwionego Szymka, rówieśnika Mileny, który przekazał mi ohydne wieści. Następnie wybiegłem z domu na taras. Krzyk wydzierający się na zewnątrz był niczym rozrywający powietrze na pół, świst. Wycie samotnika, który jeszcze bardziej został pozostawiony samemu sobie.

Czy ją kochałem? Jak szaleniec. Aż tak mocno, aby zabić? Owszem, ale tylko tego, kto próbowałby ją skrzywdzić.


***



Dreszcze oplatające ciało nie były niczym nadzwyczajnym. Dunder zazwyczaj nie pałał miłością do ludzkiego ciepła, więc jakim cudem moja mogiła mogła być ogrzana przez ognie piekielne? Zresztą, ognia to ja już się najadłam przed odejściem ku wrotom Świętego Piotra.

Niczym smok przepełniona wonią siarki, co sekundę zmierzałam w ich stronę, by później spaść i obudzić się w ciemnościach. Powtarzająca się katorga zanudziła mą wyobraźnię, na tyle, że chciałam spróbować ją jakoś podreperować. Ale ta nawet przy delikatnym szarpnięciu magii nie chciała zmienić obrazu.

Gdy podmuch wiatru zaczął wiać z potrójną siłą, tylko czekałam na kolejną wizję schodków do nieba, po których muszę wejść i spaść. Jednakże w chwili ostatniej fali wiatru, coś uległo zmianie. Jakby siła czystsza niż świeże powietrze w ogrodach różanych czy lesie nieopodal mego domu, zgarnęła me kończyny i porwała je w drugą stronę. Z dala od światła rozchodzącego się w stronę niebios.

Jeden świst wokół mych uszu niczym gędźba aniołów oraz huk łamanej gałęzi drzewa obudził mą duszę. I stało się.

Łeb z okruchami ściółki ziemnej wyłonił się z wnętrza zimnej otchłani.

- Aaaaa! - jakby ryk nienawiści połączony z radością wyrwał się z mych płuc.

Unieruchomione kończyny, nadal stwardniałe spoczywały pod powierzchnią. Niczym tańczenie Cenara próbowałam wydostać je na zewnątrz. Dopiero po jakimś czasie spostrzegłam się, iż ciemność panująca wokoło nie wygląda zbyt przyjaźnie. Mocniej więc zaczęłam wierzgać swymi kopytkami oraz szorować pazurami, ale niestety nie przyniosło to upragnionych rezultatów. I na co mi to było? Bawić się magią podczas swego śmiertelnego snu?

Próbując kolejny raz z całych sił podciągnąć się do góry, zauważyłam to samo światełko, które próbowało dopaść mnie i zrzucić w czeluść. Zrozumiałam wtedy, że wcale się nie obudziłam, a jedynie podświadomość zawładnęła mą jaźnią.

Zrezygnowana zamknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech, gdy nad mą głową usłyszałam męski jazgotliwy pogłos.

- Jezu! Halo? - kiedy kobyla stopa jegomościa uderzyła w moje lico, o mały włos nie wpadłam w białość! Barbarzyńca z tego diabła, nie ma co! Jakim cudem pozwolił na katusze w tak realnej formie?!

- Powyrywam Ci sierść psie! Dotknij mnie jeszcze raz! - i wtedy światło zbliżyło się do mnie niebezpiecznie, a następnie skierowało swój promień na obcą twarz.

I dojrzałam oczu w kolorze nocnego nieba. Jakby samego czarta wysłano, aby mnie pokusił na wodzenie i ukarał po raz kolejny! Krzyknęłam więc z całych sił, jakie tylko we mnie się tliły.

- Nie dosięgniesz mnie! I tak jestem trupem! Nie boisz się mego spalonego ciała?!

- Ktoś Panią podpalił i zakopał? - niczym porażony piorunem, nachylił się po raz kolejny i dokładniej na mnie spojrzał. - Zaraz wezwę pomoc, dobrze? Zadzwonię i...- nagle zmysły zaczęły wracać.

Język zaczął mieszać się w głowie. Słowa rozpłynęły się niczym kra na zimnym morzu, a ja sama odzyskałam świadomość.

- Który mamy dzień! - warknęłam, gdy towarzysz zaczął stukać palcem w jasność odbijającą się od jego dłoni. - Dzień do czarta!

- Siódmy czerwca. - kiedy nachylił się nade mną i jedną dłonią zaczął odkopywać ziemię znad zdrętwiałych kończyn, znów krzyknęłam. Jasność przeniosła się w okolice jego ucha.

- Rok?! - zniecierpliwiona czekałam na moment uwolnienia spod ciężaru kamieni, ściółki oraz zwierząt ziemi, plądrujących nadal me kostki.

- Dwa tysiące dwudziesty - odpowiedział, głośno dysząc. Po chwili i mnie zamroczyła ciemność. Jednak nie taka jak na zewnątrz. Była przytulna, miękka i lekko podniecająca. Zapraszająca do odpoczynku, któremu od razu się poddałam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 ADRENALINA , Blogger