piątek, 16 października 2020

W GRUNCIE RZECZY (I)

 Długo zbierałam się do powrotu. 

Dużo personalnych zmian, dużo mentalnych...mam nadzieję, że teraz już wrócę na dobre.

Na Pokatnych pojawiła się druga część Pociotki. Trzecia, jak zwykle szybciej będzie tutaj, ale po jakimś czasie pojawi się również na serwisie z erotycznymi opowiadaniami.

Tymczasem przegryzam czekoladę i publikuję wam coś nowego, świeżego i bezdyskusyjnie potrzebnego mi, jako detoks emocjonalny oraz kwarantannowy.


Przedstawiam wam W Gruncie Rzeczy.

Historie nieco zaborczej oraz bezpośredniej w kontaktach z mężczyznami Dagny oraz pozytywnie nastawionego do życia oraz zdeterminowanego do osiągania celów Mikołaja. 


Pozdrawiam. 


***


Marcin spoglądał na miasto z lotu ptaka, stojąc na krawędzi jednego z największych biurowców w Warszawie. Oczywiście po wewnętrznej stronie, rysując palcem dziwne wzory na szklanej ścianie. 

- Dziwne, nie? Z tej perspektywy wyglądamy, jak zwykli, nic nieznaczący...ludzie.

- Dobra, skończ z tymi podchodami. W jakim celu mnie tutaj ściągnąłeś? - szybko odwrócił się w moją stronę, a na zamroczonej przed momentem smutnej twarzy, pojawił się uśmiech.

- Mam dla Ciebie zlecenie. - mogłem przysiąc, że te słowa śniły mi się przynajmniej kilkanaście razy w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Od momentu, w którym odszedłem z firmy.

- Mówiłem Ci, że już mnie to nie bawi. Nie będę nakłaniał...- zanim zdążyłem dokończyć, oczywiście musiał się wciąć. Cały Marcin Marcinowski. Pełen chęci do wygrywania, nie patrzący na jakiekolwiek koszta. 

- Mikołaju. - zawsze zaczynał swoje biznesowe monologi od tych personalnych uszczypnięć, które miały na celu sprawić, iż wywód stanie się bardziej formą przyjacielskiej przysługi. I za każdym razem, gdy to robił, miałem ochotę wyć ze zmęczenia. Ileż to razy mnie nabrał? Zazwyczaj sprawy miały być proste, ale gdy okazywało się, że jest pod górkę, kumpel od siedmiu boleści, kwitował to swoim niezawodnym "poradzisz sobie, jesteś w tym ekspertem". I w sumie miał odrobinę racji.

Siedem lat praktyki w sprawach prawnie inwestycyjnych, stało się moim złotym biletem do wielkiego świata miejskiego kurwidołka. Pełnego obłudnych ludzi, szemranych interesów, płaczu oraz dramatów zahaczających o rodzinne konflikty i rozłamy wewnątrz nich. Może właśnie dlatego nie zgodziłem się na kolejną część związaną z wykorzystywaniem mojego talentu do celów bardziej...mrocznych?

Marcin od początku posiadał małą skazę, która w końcu eskalowała do rozmiarów pęknięć na lodowcach. Był cholernie zdeterminowany aby szczytować i to nie tylko w formie fizycznej, ale także emocjonalnej jeśli chodziło o swoich przeciwników. Nawet jeśli byli to tylko zwykli, szarzy ludzie, dla niego stanowili antagonistów klasy filmowej. Pastwił się wręcz ich niemocą, a inwestycje powoli stawały się jego obsesją. Chciał mieć, chciał posiadać i nie przyjmował odmowy, jeśli chodziło o jakiekolwiek niepowodzenia. 

Na starcie naszej współpracy schlebiało mi to, w jaki sposób mnie traktował. Poczynając od wystawnych przyjęć, na których byłem honorowym gościem, aż do spraw inwestycyjnych, które zaczął mi powierzać. Cóż, moje ego łechtał fakt zwyczajnej, ludzkiej wiary we mnie, której nigdy wcześniej od nikogo nie otrzymałem. Powiedziałbym nawet, że po jakimś czasie stałem się jego prawą ręką. Jednak zasiadanie po prawicy samego rządzącego, jak w niebie tak i na ziemi, stało się dla mnie męczące. Bo Marcin dosłownie starał się dorównać wszechmocy bożej.

Stracił w moich oczach najwięcej w momencie, gdy dowiedziałem się o jego zdradzie. Kiedy napity i zbyt pewny siebie próbował wytłumaczyć mi, jak po cichu wyprowadził z firmy na swoje zamrożone konta, kilkaset tysięcy. W jakim celu? Najczarniejsza godzina nie była żadnym wytłumaczeniem. Odkrył się przede mną, licząc na wspólny rejs na koniec świata i jeszcze dalej. Tyle, że nawet braterska przyjaźń nie była warta więzienia i takich wyrzutów sumienia.

Te pieniądze były wyszarpane z gardeł czasem bardzo nieporadnych i nieświadomych ludzi, którzy za bezcen oddawali swoje ostatnie fundusze, działki, aby tylko w spokoju móc żyć dalej. Deweloperzy uwielbiali naszą firmę ze względu na skuteczność oraz dynamizm pracy. Ja natomiast powoli zapominałem o swojej człowieczej stronie, a oszustwa Marcina dodatkowo spotęgowały mój gniew.

Nikt nie wiedział, jakim kosztem dostawaliśmy to czego chcieliśmy. Dopiero gdy jedna z osób postronnych, opiekująca się "wysiedlonym" przez nas starym właścicielem, niedużego młyna, uświadomiła mi, co zrobiliśmy...obudziłem się z letargu przepełnionego władzą i antypatią. 

- Mikołaju. - myślami wróciłem do obecnej chwili i spojrzałem na niego spode łba. - Nie chcę wplątywać Cię w żadne gierki, szantaże i górnolotne inwestycje. Chciałbym tylko zaproponować Ci finalną, małą batalię, dzięki której uwolnisz się ode mnie i to wszystko.

- Jeśli się nie zgodzę, Marcinie? - użyłem jego taktyki. - Jeśli pójdę na policję i w końcu podłożę się samodzielnie, aby tylko zamknąć te twoje gówniane interesy? Może wtedy dasz mi spokój?

- Zawsze wiedziałem, że masz jaja. Dlatego Cię zatrudniłem. Dałem wikt, opierunek. Pozwoliłem na nowy start, nowe życie. Nie chcę Ci tego wypominać. Nie zamierzam. - uniósł do góry dwie dłonie, jakby w geście kapitulacji, a następnie usiadł na swoim wielkim, skórzanym krześle po drugiej stronie biurka. - Podam Ci pewną propozycję. Ty rozważysz wszystkie za i przeciw, dobrze?

- Zamieniam się w słuch. - byłem ciekawy jego kolejnej zagrywki, z której wiedziałem, iż tak nic nie wyjdzie. Nie miał na mnie żadnego asa w rękawie.

- Mam w swoim posiadaniu pewną cenną informację, która pozwoli Ci...odzyskać rodzinny dom. - myślałem, że się przesłyszałem. 

- Naprawdę Ci odbiło. Skąd pomysł, że go chcę...- zdenerwowany, wywróciłem oczami i oblizałem dolną wargę spierzchniętych od papierosów oraz mrozu, ust.

- Bo osoba, która w nim mieszka Ci go zabrała. Ja mam możliwość Ci go zwrócić. - wzruszył ramionami i podał mi jedną z teczek leżących na biurku. - Ma problemy. Ogromne problemy. Jeśli go wykupię i zwrócę Ci dom, zgodzisz się mi pomóc?

Przeglądając audyty finansowe firmy należącej do człowieka, który niegdyś zniszczył mi życie, oniemiałem. Skraj bankructwa był wierzchołkiem góry lodowej. Liczne przekręty finansowe, nagminne skargi oraz pozwy sądowe ze stron wspólników były wisienką na torcie. Marcin naprawdę miał go w garści. 

- Nie wątpię w twój wielki prawniczy instynkt, ale masz pojęcie z czym chcesz walczyć? - zająknąłem się na sekundę patrząc w brązowe oczy dawnego przyjaciela. Może resztka ludzkich uczuć naprawdę w nim pozostała?

- Jeśli pomożesz mi w sprawie jednego, niezbyt fortunnego właściciela dużego obszaru w pomorskim. Jasne. - jego usta zacisnęły się w cienką linię, a oczy stały się nieco przygaszone. Jakby właśnie włączył instynkt drapieżnika. 

- Dlaczego zależy Ci abym to ja tam pojechał i namówił go na sprzedaż? - musiałem wydrążyć sobie tunel do źródła problemu. Nie podjąłby się takiej walki dla byle jakiej inwestycji.

- Mam inwestora, który chce wybudować sobie drogę do nieba. Albo przynajmniej do centrum i na rozjazdy. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent właścicieli terenów leśnych zgodziło się na sprzedaż.

- On, to ten jeden procent. - rzuciłem w eter, gdy wręczył mi kolejną teczkę.

- Oni. - kiwnął głową i przepuścił przez zaciśnięte zębiska jedno słowo.

- Oni? - gdy zobaczyłem zawartość aktówki, zaskoczyłem się jeszcze bardziej niż w momencie złożenia mi propozycji oraz stawki, która jej dotyczyła.

Zdjęcie młodej kobiety grzebiącej w ziemi podczas prac w ogródku wybiło mnie z tropu. Nachylona nad badylami, z kolorową chustką na głowie oraz żółtymi rękawicami po łokcie, wyglądała niczym postać z obrazu Moneta*. 

Wtedy myślałem, że  to wszystko zakończy się raz, dwa. Myślałem, że Marcin kpi z moich umiejętności negocjacji biznesowych, a kobieta ze zdjęcia to tylko marna próba ośmieszenia mnie w świetle spraw, z którymi do tej pory miałem do czynienia. Zbytnia pewność siebie zaprowadziła mnie na manowce, a to, co stało się później było najzwyczajniej w świecie, nie do opisania.


***






***

Leśna droga prowadząca do starego, porastającego łąką terenu miała swoje plusy. Jadąc powoli, miałem okazję podziwiać piękne krajobrazy, które za jakiś czas miały pozostać jedynie wspomnieniem. Marcin miał bowiem konkretną wizję rozpieprzenia tego wszystkiego dla jednego z największych deweloperów, chodzących po naszej rodzimej ziemi. Ja natomiast pomagając mu w powodzeniu tego zadania, kotłowałem w sobie małą wojenkę.

Wyrzuty sumienia nadal męczyły głowę, ale z drugiej strony ta sprawa nie była niczym nadzwyczajnym. W porównaniu do tego, czego dopuszczałem się w przeszłości? Mroczniejsza część interesów zaliczała się do tych grzeszków, do których jeśli miałem porównywać, obecną sytuację, cóż...aktualna sprawa miała się nijak.

Czy byłem z siebie dumny? Ani trochę. Jednak, co się stało , to się nie odstanie. Niepotrzebne śmieci z życia i głowy w postaci wszelakich machlojek firmy, wyrzuciłem. Na koniec mogłem w sposób bardzo profesjonalny i najmniej inwazyjny pomóc obcym ludziom, wywiązać się z kontraktów i spokojnie kontynuować swój żywot. Ja przede wszystkim zdawałem sobie sprawę, z istnienia listy „rozwiązań” bardziej niekonwencjonalnych. To zdecydowanie przelało szale. Oczywiście fakt, w jakiej postaci Marcin podarował mi swoją zapłatę, też przemówił na jego korzyść. Życie, aż błagało abym skorzystał z okazji, i wiedziałem, że w mojej sytuacji, tylko ktoś naprawdę głupi, by się na to nie zgodził.

Wewnętrzną walką, w kontekście wszelkich plusów i minusów, była także postać ze zdjęcia. Młoda kobieta, która potrafiła wywrócić plany Marcina Marcinowskiego do góry nogami, stanowiła dla mnie nie lada zagadkę. Chociażby przez fakt, że jej odwaga niepodważalnie ubodła mojego przyjaciela na tyle mocno, iż musiał ukorzyć się przede mną. To mogło natomiast oznaczać tylko jedno. Jego przeciwnik, a raczej w tym przypadku przeciwniczka, musiała być znacząca w wyścigu, skoro sam przysłowiowy Mahomet przyszedł do góry.

Podjeżdżając pod mały domek holenderski obok dużej łąki, ostatni raz rozejrzałem się na boki, by dojrzeć piękna wszechobecnego, zielonego krajobrazu. Szybko odpiąłem pas i mocno przeciągnąłem się po męczącej podróży. Niestety w trakcie rozciągania zastałego w podróży ciała, ktoś rozpoczął żwawy łomot po bocznej szybie od strony pasażera. Przerażony i nieco rozkojarzony szybko nacisnąłem na guzik i odsunąłem dzielącą mnie od nieznajomego, szklaną przeszkodę.

- Pan Mikołaj? - blondynka po czterdziestce uśmiechnęła się szeroko, a jej szare oczy rozbłysnęły szczerą serdecznością, której w miejskiej dżungli próżno było szukać. Nawet przy zakupie filiżanki kawy, dało odczuć się pęd świata. Wystylizowane na miłe opiekunki ekspedientki , które usilnie próbowały wkupić się w łaski klienta, aby otrzymać, jak najwyższy napiwek.

- Pani Sandra. - odwzajemniłem uśmiech, a potem złapałem za płaszcz leżący na tylnych miejscach. Niczym dzika zwierzyna, która zapewne krążyła gdzieś blisko, wyskoczyłem z auta i podszedłem do właścicielki mojego tymczasowego lokum. Deszczowa mżawka oblepiała nasze ciała z każdej strony, ale to wcale mi nie przeszkadzało. Ciepło panujące na zewnątrz skomponowało się z delikatnymi opadami. Lekko wilgotne kosmyki złotych włosów, przylepiały się do twarzy właścicielki. Zmarszczki wyglądające, jak przytulające się gładkie fałdki pod jej oczami wręcz napawały człowieka ulgą. Gdyby moja własna, rodzona matka miała trochę oleju w głowie, mogłaby postarzeć się z godnością i pięknem, na które właśnie patrzyłem.

- Zapraszam Panie Mikołaju, akurat ugotowałam trochę rosołu, to od razu zostawię Panu na kolację. - skąd u licha brała się ta cała rajska atmosfera? Czy, aż tak długo przebywałem z dala od normalności, iż teraz wydawała się dla mnie czymś nadzwyczajnym? Bardzo prawdopodobne.

Moja matka gardziła zwykłym życiem. Może dlatego zakochała się w diamentach tego skurwysyna? Możliwe. W jego możliwościach prędzej. Bo poza operacjami plastycznymi, kolejnymi kochankami w domu i samymi problemami z powodu jej drugiego małżeństwa, istniała jeszcze ta realna część naszego życia. Choroba. Coś, co zniszczyło grunt normalnego domu, który nawet w swoim najgorszym popieprzeniu, powinien był dawać oparcie, cóż...niestety nawet to jej się nie udało. Nie udało jej się być człowiekiem, na którym można było polegać. Dlatego zdecydowałem się na studia prawnicze. Choć w tej jednej dziedzinie pragnąłem zwyciężyć. Oczywiście łudziłem się zbyt mocno, ale mała nadzieja pozwoliła mi skończyć je z wyróżnieniem. Potem popchnęło mnie to w stronę ekonomii i wielu innych rzeczy związanych z Marcinkowskim...ale sam początek? Był dobry. Tego byłem pewien.

- Pięknie tutaj macie. - skwitowałem, gdy przekraczaliśmy próg drzwi.

Pani Sandra szybko odstawiła słoik z zupą obok aneksu kuchennego, a następnie podeszła do małego kominka, w którym ogień dopiero, co zaczął się tlić.

- Drewna powinno wystarczyć, tam ma Pan łazienkę. Ciepła woda jest. Tak samo, jak pełna lodówka. Po drugiej stronie sypialnia, a tam...- dłonią wskazała na okno umieszczone obok komody w salonie. - Tamtą drogą najłatwiej dojść do jeziora.

- Myślę, że to będzie zbyteczne, ale ogromnie dziękuję za...wszystko. - sportową torbę z ubraniami oraz kosmetykami odłożyłem na fotel. Potem zapadła niezręczna cisza, którą przerwało bezpośrednie pytanie.

- Myśli Pan, że dobrze zrobiliśmy, oddając nasz...sprzedając te tereny? - podniosła wzrok z dłoni, które oplotła wokół oparcia drugiego fotela. - Jest Pan prawnikiem i wydaję się...dobrym człowiekiem.

- Myślę, że sytuacja, która zmusiła was do sprzedaży, była grą wartą świeczki...tak musiało się stać. - odpowiedziałem szczerze, w jakim stopniu mogłem.

- Pan Marcin powiedział, że chce Pan dokończyć interesy w jego imieniu. - czułem, że była druga część tej wypowiedzi, dlatego nie przerwałem jej w połowie. Po kilku sekundach, jakby trwając w zawieszeniu, ponownie spojrzała na mnie z przejęciem. Natomiast słowa, które wypowiadała, miały bardziej zdecydowany wydźwięk. - Musi Pan jednak wiedzieć, że ta ziemia nie podda się łatwo. Ja i mój mąż po prostu musieliśmy to zrobić. Dla naszego syna.

- Pani Sandro...- nie chciałem stać się niczyim wrogiem, choć przeczuwałem, że firma, której obecnie byłem przedstawicielem, nie wywarła na mieszkańcach, będących jednocześnie klientami Marcina , dobrego wrażenia.

- Powodzenia. - pożegnała się jednym słowem i skierowała kroki w stronę drzwi. Na odchodne rzuciła jednak jeszcze coś przez ramię. Coś, co zdawało się być dobrą radą czy też wskazówką. - Przyda się Panu.

Pozostając z samym sobą w kilku drewnianych ścianach, z dna torby wyjąłem ogromny plik dokumentów dotyczących tego miejsca i mojej potencjalnej klientki. Jeden z foteli przysunąłem bliżej  kominka, który zdążył rozpalić się na dobre. Dokładnie, tak jak osoba, której cała ta sprawa dotyczyła. Kiedy więc usadowiłem swoje cztery litery blisko grzejącego ciepła, zacząłem mocniej przyglądać się papierom oraz zdjęciom przekazanym przez Marcina.

Że też zwykła hodowczyni kwiatów w dziwnej chustce oraz kapeluszach różnej, zwariowanej maści mogła być piętą achillesową biznesmena z Warszawy? Cóż, apetyt rósł w miarę jedzenia. A ja byłem okropnie głodny jednego doznania. Zaspokojenia wewnętrznej ciekawości na temat słabego punktu mojego najlepszego przyjaciela, będącego także czymś niezwykle intrygującym z perspektywy mego męskiego oka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 ADRENALINA , Blogger