czwartek, 11 stycznia 2018

BEZ ZNACZENIA (I)

Spędzanie wieczoru w samotności, nie wiązało się z jakimś ekstrawaganckim ważnym powodem. Ot co, samotność. To nic wielkiego, prawda? Życie zakręciło mi się wokół spirali głupich wypadków tak mocno, że skończyłam w wynajętym mieszkaniu na obrzeżach miasta, z których codziennie musiałam wyrwać się, by dotrzeć do pracy, której szczerze nienawidziłam. Co niby satysfakcjonującego jest w siedzeniu za biurkiem i wypełnianie tabelek? Właśnie nic. Kompletne nic. Blada dupa i tyle.
Rachunkowość była pomysłem ojca. Biurowiec i aplikacja do tejże korporacji wymysłem matki. Mojego wkładu naliczyć się można było tyle, co zeszłoroczny śnieg. Oni płacili za studia, dokładali do czynszu i sprawiali wrażenie mocno zakręconych na punkcie mego jakże idealnego życia. Patrząc jednak w twarz, a raczej brudną gębę okrutnej prawdzie, straciłam kontrolę. Życie, które niegdyś sobie obiecywałam, przepadło. W odmętach komedii romantycznych, planów podróżniczych i złudnej nadziei na głupią, małą poprawę. Co siedziało w głowie tak młodej i zaabsorbowanej wszystkim dziewczyny, zapytacie. Sama nie doszłam do tego punktu. Spowiedź przed samą sobą byłaby chyba najokrutniejszą karą, jaką wyrządziłabym swemu sercu i rozumowi. Jak mogłam sprzeciwić się dwójce osób, którą kochałam najmocniej. Tej, która śmierć syna, będącego ucieleśnieniem ideału, wywołała chaos w rodzinie.
Coś musiało zlać się przez me ciało, jeśli chodziło o ich oczekiwaniach. Byłam częścią Daniela. I choć mocno pragnęłam, by jego duch w końcu mnie opuścił, a życie nabrało kolorów, czułam strach. Stracić to uczucie na zawsze, czy być w pełni odizolowaną od tej katastrofy? Każda decyzja wydawała się głupia i nieodpowiedzialna. Może dlatego zostałam przy świętym spokoju rodziców i własnym? To z pewnością. Lepiej dmuchać na zimne. Dewiza brata stała się klątwą, z której czułam, iż nigdy się nie wyplącze.

***
Dwa lata wcześniej.
31 grudnia.
Sylwester.
Bar Feta
----

Zataczając pijackie kręgi, doczłapałem się do baru, by znów postawić mnie i chłopakom kolejkę. Sylwester był jedyną okazją, jaką mogłem świętować zaraz przed wyjazdem na dobre. Tyle wspólnych imprez, pijackich wspomnień, dziewczyn przewijających się przez nasze domy i nie tylko. Wrażenia, jakie z nimi dzieliłem, były bliższe niż jakiekolwiek inne więzi.

- Łosiu. - poklepałem bruneta po plecach i podniosłem do góry jedną dłoń, aby przywołać barmana i naszą baterię dzisiejszej nocy. - Wódeczkę? Rudą?

- Jak ty mnie znasz. - przyjaciel pokręcił głową, zawieszając głowę w dół. Wyczułem, że stajemy się coraz mniej aktywni w tej dziedzinie sportu, a doświadczenie nie gwarantuje już świetnej głowy. - Lepiej od Ciebie zna mnie tylko Mery. 

- To ta blondyna, cycata co ostatnio się kręciła po naszym mieszkaniu? - krzyknąłem mu do ucha, starając przebić się przez opary dymu oraz coraz głośniejszej muzyki.

- Gdyby moja siostra się tak zachowywała, wydziedziczyłby ją. - przypomniałem sobie. Nieskazitelna Marlena Werner. Siostra kujonka i najlepsze co mogło trafić się Danielowi. Czasami miałem wrażenie, że głupieje z jej powodu. Jakikolwiek facet próbowałby ją dotknąć, miał przechlapane. Łosiu, był wyjątkowo konsekwentny w dbaniu o małą siostrzyczkę. Bliźniaki jednak miały te całe telepatyczne myśli, czy jak? Tego nigdy nie potrafiłbym wytrzymać, ale siedzący obok mnie ideał rodzeństwa, był upojony tą magiczną mocą. 

- Daj spokój. Przecież to seks. - warknąłem, lekko chichocząc. - Myślisz, że po jej intymnych zakamarkach nie krąży jakiś obcy, ósmy pasażer nostromo? - odpowiedź jednak nie była taka przyjemna czy zabawna, jak się spodziewałem.

- Mary jest najczystszą i najlepszą wersją kobiety. Nie pozwolę, aby jakiś łajdak się za nią uganiał. - brzmiał na tyle poważnie, że lekko zastanowiłem się nad podjęciem kolejnego pytania.

- Dlaczego więc jej ze mną nie umówiłeś? - reakcja była natychmiastowa.

- Ty? Boże, ty?! - śmiech z przepitego gardła przyjaciela, stopił się z jego zielonym spojrzeniem. Kocie oczy. Wiele razy zastanawiałem się, jak może wyglądać jego wierna kopia, tyle że z czymś o wiele lepszym między nogami. - Musiałbym ją wysłać na terapię wstrząsową i badania. Największy podrywacz na naszych przedmieściach zechciałby skromną i normalną kobietę. Dobry żart, Milu. - poklepał mnie po ramieniu, a potem chwycił za jeden z szotów przygotowanych dla nas kilka minut temu. 

- Jak możesz mnie tak surowo oceniać. Jesteśmy kumplami. - ironizowałem z uśmiechem na ustach. Podniosłem kieliszek i wymieniłem z nim tradycyjny braterski bruderszaft. 

- Oby tak zostało. - tym razem obdarował mnie innym spojrzeniem. Surowe i bezwzględne jakby dotyczyło opcji życia i śmierci. Wtedy jednak jeszcze nie wiedziałem, że powinienem odebrać to bardziej dosłownie. 




Aktualnie
---
Patrząc na dziwną atmosferę, jaka udzieliła się nam trojgu, poczułam znane uczucie. Tradycja naszej rodziny opierała się na ciszy, spokoju i oczywiście niezręczności. Rodzice krążyli wokół kuchni, krojąc ciasto, jednocześnie parząc kawę, jakby za kilka minut miał skończyć się ich żywot, a budynek zawalić. Nie poznawałam tego strachu, który właśnie robił z nich groźne małpki z Zoo.

- Czy coś się stało? - siedziałam na sofie, wyprostowana i gotowa usłyszeć coś, co wewnętrznie rozrywało ich usta od środka. Z dłońmi ułożonymi na kolanach, spojrzałam do góry wprost w oczy mamy. Stawiając przede mną kubek z herbatą, delikatnie pogłaskała mą głowę. Spojrzenie ojca przepełnione wstydem, coraz bardziej mnie irytowało. - Czy ktokolwiek mi coś powie? Czemu...

- Marleno. - ojciec stanął tuż obok skulonej na fotelu mamy i złapał za jej ramię. - Musimy przekazać Ci pewną wiadomość.

- Wprawdzie chcieliśmy poczekać z tym, aż do twojej pracy dyplomowej, ale...

- O co wam chodzi? - skuliłam brwi i podrapałam płatek lewego ucha. Dziecięce przyzwyczajenie na nadmiar emocji i zdenerwowania. Nie mogłam się z tego wyleczyć. Jedyna rzecz, którą uważałam w sobie za słodkie dziwactwo, stanowiła sekret.

- Rozwodzimy się. - gardło zacisnęło się w supeł i związało wszystkie słowa w wewnętrzny krzyk. Mord w oczach uświadomił im, jak bardzo obezwładniła mnie ich rewelacyjna wiadomość.
 Kochanie, powiedz coś. - błagała swym orzechowym spojrzeniem. Mama, którą ubóstwiałam za upór w ochronie rodziny, małżeństwa i dawała nadzieje w sprawie odnalezienia swojej drugiej połówki, jaką był tata, stała się tylko mdłym mirażem.

- Dość. - pokręciłam głową i mocno złapałam za płatek ucha. Tym razem wściekłość nie dotyczyła tylko ich rozwodu. Wcześniejsza bezpieczna bańka, w której mnie zamknięto, prysła. Miałam dość takiego życia. Kłamstwa, które przez swe krótkie nogi, wywróci się i zniszczy me życie na amen. Wstając, złapałam głęboki oddech i uśmiechnęłam się.

- Musieliśmy...to wszystko nas przytłacza.

- Mnie  przytłaczacie wy. - warknęłam. Byłam niebezpieczną, tykającą burzą emocji. Huragan, który nadchodził, musiał zniwelować skutki złego samopoczucia i żalu. - Przez dwadzieścia dwa lata robiłam wszystko pod wasze dyktando. Uczyłam się, pracowałam, nawet ubierałam się, tak jak tego ode mnie żądaliście. Kiedy zginął Daniel, poczułam, że cząstka mnie zaginęła. Mimo wszystko nie okazywałam słabości i nadal grałam niezniszczalną. Dziś mam tego po dziurki w nosie!

- Jak ty...- dobrze wyczułam pouczający ton ojca, ale w tym momencie kompletnie nie obchodziły mnie konsekwencje, tego, co powiem. Szczerość zatkana w głębi dziury, która pozostała po śmierci mego bliźniaka, wypłynęła na sztorm.

- Co ja?! - tupnęłam nogą. Nie wiedziałam, jak okazywać złość. Tego też mnie nie nauczono. Rodzice kompletnie nie pozwalali mi na negatywny odbiór świata i dopiero teraz zrozumiałam, jak wielką krzywdę mi to sprawiło. - Całe swoje godziny, sekundy, radość...podporządkowałam wam. Teraz się rozwodzicie, a Marlenka ma siedzieć cicho. Jutro postanowicie wysłać mnie na wakacje i nie ma sprawy! Dość mam! Od dziś sama idę swoim życiem.

- Co masz zamiar zrobić? - przerażenie w oczach ojca, dodało mi odwagi. Pochwyciłam telefon i wybrałam jedno z głównych ostatnich połączeń. 

- Witam Pani Prezes. - uśmiechnęłam się. - Chciałabym omówić szczegóły mego jutrzejszego, dobrowolnego wypowiedzenia.

- Nie zrobisz tego! - krzyk ojca był zwieńczeniem marzeń. Gdy rozłączyłam się, powędrowałam w stronę drzwi i otworzyłam je. 

- Układam swoje życie. - zwróciłam się w ich stronę. Wolna, jak ptak uśmiechnęłam się niczym dziecko do sera. - Do zobaczenia. 

Gdyby nie fakt, że adrenalina podskoczyła do gardła niczym resztki z niesmacznego obiadu, pewnie zemdlałabym z wrażenia. Opuszczając moje mieszkanie, nawet nie spojrzeli mi prosto w oczy. Wiedziałam, że ta wojna będzie mnie srogo kosztować. Jednak jak się to mówi, kto nie ryzykuję, nie pija piwa bezalkoholowego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 ADRENALINA , Blogger